Przemyślenia po Święcie Niepodległości

Okolicznościowe wystąpienia na dzień 11 listopada były zdominowane (i to słuszne) przez kontekst skupiający się na refleksji nad tym, czym dla nas Polaków jest narodowa niepodległość i na historycznym opisie tego zaszło ponad sto lat temu. To tematy ważne, ale też oczywiste i przez to mniej ciekawe.

Chciałbym zapytać głębiej; Czym jest to świętowanie? Czym jest celebrowanie tego święta dla nas, ale też podobnych uroczystości w świecie? Czy 11 listopada to imieniny dalekiej ciotki, na których zjawiamy się z rodzinnej grzeczności i wychodzimy przy nadarzającej się okazji, czy też jest to szczera radość wynikająca z uświadamiania sobie faktu, że „mamy naszą Ojczyznę”? Na poziomie osobistym sprowadzać się to może do pytania: na ile nasze (moje) świętowanie 11 listopada to tylko połączenie rutyny z obowiązkiem, a na ile coś osobiście ważnego?

Na jeszcze wyższym poziomie abstrakcji można pokusić się o szerszą refleksję: czym jest niepodległe państwo narodowe w XXI wieku? Czym jest i w jaką stronę ma zmierzać? Czy jest może tylko reliktem przeszłości – pustą skorupą, pod którą kryje się tylko dawno już rozsypany w proch stary świat, czy też jest ono podstawową i (co ważniejsze) pożądaną strukturą organizacji naszej politycznej rzeczywistości? Bo przecież my Polacy, jesteśmy częścią świata i tak jak inni poddajemy się panującym w nim globalnym tendencjom.

Niepodległość narodową – jak każdą inną wartość – należy sprowadzić do poziomu jednostki ludzkiej. Wolna Ojczyzna ma sens, jeśli jest ważna dla jej obywateli. Żyje ona dotąd, dokąd żyją ich wobec niej uczucia. Nie można tu nie przywołać herbertowskiego: „… i jeśli Miasto padnie a ocaleje jeden

on będzie niósł Miasto w sobie po drogach wygnania on będzie Miasto …”.

Herbert pisze Miasto z wielkiej litery, ja chętnie napisałbym z wielkiej litery także On. On i Miasto, Obywatel i Ojczyzna – Obywatel właśnie, a nie poddany. Ojczyzna jako pojęcie polityczne zjawia się, kiedy pojawia się Obywatel. Bez politycznego kontekstu, jest ona czymś innym: rozproszonym i prywatnym sentymentem do tego, co rodzime. Historycznie rzecz ujmując, w znacznej liczbie krajów, państwo i polityka były przez wieki domeną jedynie władzy (lub wprost – władcy). Dosadnie wyraził to Ludwik XIV – „Francja to ja”. W jego państwie i wielu podobnych nie było Obywateli, lecz poddani. Kiedy zapragnęli oni stać się Obywatelami, to zawołali „Państwo to my”; my wspólnie – my razem.

Jak jednak przekroczyć przypisaną nam tożsamościową samotność – nasze odosobnienie w przeżywaniu tego, co ważne? Tu zjawia się Naród. Jak mówią teoretycy, nowoczesne wspólnoty narodowe powstawały późno (w klasycznych teoriach w XIX wieku, wraz z emancypacją warstw ludowych). Nie są jednak tworem sztucznym. Konstruowane były (choć może lepiej powiedzieć „konstruowały się”) z zastanych już dawnych sentymentów. Budowane były na krążących i znanych powszechnie legendach, a potem na zastępujących je wspólnotowych przeżyciach historycznych. Składała się na nie jedność wiary i języka. Wzmacniały je charakterystyczne dla danej grupy elementy stroju i obyczajów. Scalały charakterystyczne miejsca geograficzne i pejzaż. W wielomilionowych społecznościach symbolicznymi, wspólnymi przodkami stawali się narodowi bohaterowie czy poeci.

Obywatel musi komunikować się z innymi Obywatelami, musi być gotów na kompromis i częściową rezygnację ze swoich – także osobistych – życiowych planów i marzeń. Aby tak się działo musi istnieć bezpieczna przestrzeń tego co wspólne, na której można się oprzeć w czasie kryzysów – tak, aby państwo nie rozpadło się w ferworze wewnętrznej wojny osobistych pragnień Obywateli. Naród jest naszą częścią wspólną, wspólnym mianownikiem gwarantującym funkcjonalność demokracji. Bez niego demokracja wywołuje przekleństwo wojny domowej. Co ważne, nie o racjonalną umowę Obywateli tutaj chodzi, nie o wspólne prawa, ale o wspólne emocje budujące podstawy naszej świadomości. Ojczyzną jest to, co wspólnie kochamy.

Niepodległość kraju jest bezpośrednio związana z pojęciem narodu. Patrząc na problem chłodno, jest to świętowanie triumfu ekskluzywnego partykularyzmu. Ekskluzywnego, bo nie każdy jest członkiem danej wspólnoty – więcej; z góry zakładamy że uroczystość Dnia Niepodległości jest „tylko nasza” tylko „dla nas”. Powyższe nie musi jednak oznaczać wrogości wobec innych – to tak, jak nie jest nią świętowanie własnych urodzin. Nasz „Dzień Niepodległości” (ale też „Dni Niepodległości” innych narodów), jest przede wszystkim demonstracją naszego wspólnotowego istnienia.

Być może narastające podziały wewnątrz współczesnych zachodnich społeczeństw – podziały okraszone popisami wzajemnej nienawiści – są skutkiem załamywania się narodów. Komuś może się to wydać pożądane, ale za tym nie nastanie społeczeństwo wolnych jednostek. W miejsce narodowej wspólnoty obywateli wchodzą potęgi oligarchiczne o globalnej sile. Wobec nich jednostka jest bezradna. Największym współczesnym zagrożeniem dla demokracji nie jest totalitarna tyrania, lecz globalna oligarchia, nad którą nikt – poza wąskim kręgiem właścicieli i managementu – nie ma kontroli.

Obecna wojna na Ukrainie stanowi ogromny, empiryczny wkład w tę dyskusję. Setki tysięcy ludzi w ukraińskich mundurach i miliony ukraińskich Obywateli wspierających ich słowem – a często i materialnie – walczą pod narodowymi flagami.

Pozostają oni sobą; są kobietami i mężczyznami, mają różne orientacje seksualne i poglądy na temat zagrożeń klimatycznych, są wśród nich ludzie różnych religii i osoby niewierzące, ale narażają oni swoje życie dla idei swojej Ojczyzny. Nie ma czołgów z (na przykład) tęczową flagą namalowaną na kadłubie lub powiewającą na wieży. To powinno dać do myślenia wszystkim w świecie zachodu. Te zdania nie oznaczają jednak wykluczenia w ramach naszej wspólnoty – odwrotnie – stanowią one deklarację uznania różnych Obywateli, za równych członków narodowej wspólnoty. Otwartym pozostaje jedynie pytanie, na ile oni chcą przynależeć do tej wspólnoty…

Dwa światy

Wczoraj w bramie kijowskiej ulicy Honczara minąłem dwie nastolatki z „helloweenowym” makijażem. Dziś (jeśli alarmy przeciwlotnicze nie przeszkodzą) jadę ze zniczami na cmentarze – dwa odrębne światy…

Początek listopada w polskiej tradycji jest specyficzny. Formalnie – zgodnie z katolickim kalendarzem – pierwszego listopada mamy dzień Wszystkich Świętych, a drugiego „Zaduszki” – Święto Zmarłych. Realnie jest to okres kiedy Polacy masowo odwiedzają nekropolie. Łuny zniczowego światła bijącego z nich po zmroku, są dla mnie jednym z symboli mojej Ojczyzny. Nie znam takich badań, ale przypuszczam, że gdyby policzyć pieniądze jakie moi rodacy wydają na swoich zmarłych bliskich (budowa nagrobnego pomnika i potem kwiaty i znicze) i zestawić to z dochodami, to jesteśmy w ścisłej światowej czołówce. Listopadowe święto ma też swój kontekst patriotyczny. Odwiedzamy mogiły naszych bohaterów – realne i symboliczne, indywidualne i zbiorowe…

Polska tego czasu wygląda niecodziennie; W miastach uruchomione są specjalne linie komunikacji miejskiej dowożące odwiedzających na cmentarze. Przejazd prywatnym samochodem jest trudny bo ruch obok dużych nekropolii jest zamknięty, a parkowanie często niemożliwe. Konieczność odwiedzenia mogił bliskich w odległych rejonach powoduje, że drogi są przeciążone, a policja drogowa ma ręce pełne roboty. Nie wiem czy również w tym roku, ale zazwyczaj akcja policyjna w te dni odbywa się pod kryptonimem „Znicz”…

Od wielu lat w tę polską tradycję wchodzi coś obcego – Halloween. Popularne w świecie anglosaskim święto nie wymaga charakterystyki.

W naszych supermarketach z zaciekawienie obserwowałem – z roku na rok narastającą – wojnę między paletami ze zniczami i pułkami z helloweenowymi gadżetami. Lubię Anglosasów i nie przeszkadza mi obcość ich święta w kraju nad Wisłą, ale sprawa jest poważniejsza niż proste zderzenie tego co lokalne z siłą globalizacji.

Problem śmierci jest jednym z najważniejszych w życiu człowieka. Dotyczy każdego z nas, a jego skala jest (a przynajmniej może być) przytłaczająca. Wyraźna granica w naszej egzystencji do której wszyscy się zbliżamy. Przekraczalna w jedną stronę… oddzielająca od najbliższych – już teraz albo później, ale z pewnością. Jak można żyć z taką świadomością? Możemy albo utwierdzić się w wierze, że śmierć nie jest ostatecznym końcem – powiązać nasz świat ze światem zmarłych, albo odsunąć leki maskaradą. Możemy powiedzieć inaczej: to alternatywa zaprzyjaźnić się ze śmiercią albo ją obśmiać.

Współczesny świat konsumpcji wybiera to drugie, ja nie potrafię. Nie potrafię oddalić natrętnego poczucia niesmaku, kiedy widzę zamianę fundamentalnej dla człowieczeństwa refleksji na pomalowanie twarzy i założenie helloweenowego przebrania. Zbierające słodycze dzieci („cukierek albo psikus”) czy refleksja nad naszym istnieniem? Jeśli nie w te dni, to kiedy chcecie nad tym myśleć?

Nie dysponuję socjologicznymi badaniami na ten temat, ale jestem niemal pewien, że wybór między Helloween i świętowaniem Wszystkich Świętych/Zaduszek, pokrywa się w poważnym stopniu z wyborami światopoglądowymi (z politycznymi włącznie).

Nasze dzisiejsze odwiedzanie cmentarzy jest dla naszych zmarłych, ale też dla nas, tak abyśmy spokojniej patrzyli na to co po tamtej stronie…

Czas się zbierać na cmentarze…

A ukraińskie dziewczyny z bramy mojego podwórza? Cóż; dowodzą że Ukraina to część zachodniego świata.

A one osobiście? Mają jeszcze czas na poważne refleksje nad śmiercią, chociaż wojna na Ukrainie boleśnie przywołuje stare łacińskie „Memento mori”.