Komu to przeszkadzało? (1)

Od dawna chciałem zobaczyć Triest; stał się on w mojej głowie symbolem tytułowego pytani
Wiele lat temu, na seminarium doktoranckim, ktoś omawiał naukowy, historyczny artykuł o Trieście przełomu XIX i XX wieków. Z tekstu biła sympatia do tamtych czasów – czasów otwartych kulturowo i stojących w opozycji do tych późniejszych, zdominowanych przez „wojujące nacjonalizmy”, jakie zniszczyły tę „idyllę”.
Według autora, ówczesny Triest był miastem „wielu kultur”: tu „brzmiała słowińska mowa”, tam była „włoska restauracja”, a w innym miejscu „niemieckie napisy”. Nad całością teksu wisiało jednak niewypowiedziane pytanie: Skoro w Austro-Węgrzech było tak wspaniale, to dlaczego to wszystko upadło? Czy załamanie się habsburskiego imperium to swoista historyczna konieczność, czy też przypadek, jaki – gdyby nie I Wojna Światowa – mógłby się nie wydarzyć?
Jest też jednak pytanie głębsze. W sposobie podejścia do tematu, można było wyczuć swoistą apologię współczesnej zjednoczonej Europy; wyczuwało się, że autor tekstu, patrzy na c-k monarchię jak na protoplastę współczesności. Z takiej perspektywy cisnęło się inne, gniewne pytanie: Komu przeszkadzał ten „wspaniały świat”? – Triest jako symbol tego pytania dobrany był dobrze.
Po utracie w 1866 roku Wenecji, miasto stało się dla Austrii głównym oknem na Adriatyk i dalej na morza i oceany – pojawiły się widoczne do dzisiaj wielkie inwestycje; całość tworzy niekiedy kuriozalny obraz „Wiednia” w adriatyckiej scenerii.

Symbolem tego „adriatyckiego Wiednia”, stał się dla mnie zamek/pałac Mriamare – Schloss Miramare. Zbudowana w drugiej połowie XIX wieku rezydencja Maksymiliana – brata Franza Josepha, admirała austriackiego, a w końcu cesarza Meksyku. Jest w tej budowli nawet coś z bawarskich fundacji Ludwika II: taki sam historyzm, chociaż bez takiego polotu. Wszystko jest zbyt pompatyczne i obnażające bezrefleksyjną pychę fundatorów. Ta nadętość bez cienia autorefleksji widoczna jest co krok w symbolice i gęsto porozwieszanych obrazach, w pysznieniu się własnymi koligacjami i pozycją rodu – dla Polaka (ale przecież i dla Ukraińca) szczególnym i niemiłym zgrzytem jest tu portret Carycy Katarzyny II.

Zamek otacza ogromny park. Mamy też oczywiście wspaniały widok na morze… To wszystko jest jednak tak oderwanie od zwykłych ludzi, ale … może i to przypomina współczesne europejskie elity? Może to tu jest odpowiedź na tytułowe pytanie: „Komu to przeszkadzało?” Dla języka niemieckiego był pałac, dla Włochów – zajęcia miejskie, Słowianom zostawało rolnictwo na otaczających miasto górskich terenach i … noszenie habsburskiej lektyki… I kto powie, że historia nie lubi się powtarzać?

Oczywiście wszystko to nie zmienia faktu, że wspaniała „wiedeńska”, nadbrzeżna architektura samego miasta do dziś budzi szacunek – jest naprawdę imponująca. Było warto: Triest mnie nie rozczarował.

Architektoniczne żarty (nie do śmiechu) w Graz

W drodze do Słowenii zatrzymaliśmy się w austriackim Graz. Chociaż do samych Habsburgów mój stosunek jest więcej niż chłodny, to bardzo lubię architekturę byłego CK imperium.

Czy to Kraków czy Lwów, Szeged czy Debreczyn, Koszyce czy Wiedeń, Innsbruck czy Salzburg, Czerniowce czy daleki Braszów, zawsze podziwiam uporządkowaną harmonię różnych stylów – od gotyku, przez pyszny barok, aż po ezoteryczną secesję. Wszystko to współgra ze sobą (czasami w jednej budowli); w tej dziedzinie, palmę pierwszeństwa dzierży czeska Praha – co jako patriota przyznaję z żalem. Chociaż habsburskie miasta są od siebie tak bardzo różne, to z drugiej strony, wiele jest w nich podobieństwa. Nigdy żadne z nich mnie nie rozczarowało.

Graz miał wiec w moich oczekiwaniach, poprzeczkę zawieszoną dosyć wysoko. Nie rozczarował mnie. Chociaż starania o to by być „otwartym” miastem „światowej kultury”, są irytujące i wydają się nieco nienaturalne, to wszystko mieściłoby się w granicach normy, gdyby nie jedno „ale”.

Widziane z zamkowego wzgórza stare miasto, wpisuje się morzem czerwonych dachówek w zielone pagórki; w centrum tego obrazu tkwi jednak dosyć specyficzny obiekt. Porównywany bywa do statku kosmitów, ludzkiego serca, lub do krowiego wymienia – ja użyłbym sformułowań odrobinę dosadniejszych.

Jest to wybudowany dwadzieścia lat temu Kunsthaus. Ponosząc rękę na ten obiekt dotykam prawdziwej świętości. Zaprojektowany on został przez dwóch brytyjskich architektów – współzałożycieli towarzystwa Archigram i jednocześnie pisma pod tym samym tytułem. Archigram jest pionierem postmodernizmu w architekturze. Są mu dziś poświęcane seminaria naukowe na jakich ciężko odnaleźć słowa nawet delikatnej krytyki. Chyba bardziej znany z pary Brytyjczyków jest sir Peter Cook. Cenię go za inteligencję i specyficzne brytyjskie poczcie humoru połączone ze swoistym podejściem do rzeczywistości. Już w pierwszym zetknięciu, wydaję się on artystyczno – architektonicznym odbiciem grupy Mothy Pythona, (jaką uwielbiam za ich dowcip), tu jednak jest właśnie problem…

Po wysłuchaniu skeczu, wyłączamy komputer lub telewizor. W przypadku malarstwa czy rzeźby, wystarczy przejść do innego pomieszczenia. Muzyka? Możemy przecież wyjść z sali koncertowej, lub przykręcić potencjometr. Z architekturą tego nie zrobimy – pozostaje z nami, natrętnie cisnąc się przed oczy. Taki Monty Pythonowski żart jest już na stałe; z czasem przestaje śmieszyć, a nawet powszednieje, ale nie przestaje być śladem dysharmonii. To jest właśnie ta wielka odpowiedzialność architektów: powinni być wstrzemięźliwi i schować do kieszeni swoje egoistyczne pragnienia „przemawiania” do odbiorcy, bo odbiorca jest wobec nich bezbronny – jest na ich dzieła de facto skazany.

Jest coś jeszcze. W różnych epokach i różnych kulturach ideał piękna wyglądał różnie, ale zawsze artyści poszukiwali go. Postmodernizm jest inny: z definicji odrzuca piękno jako kryterium. Zwróćcie uwagę: postmodernistyczne dzieła mają: „prowadzić dialog”, „inspirować”, „protestować” etc, ale nie wywoływać poczucia piękna. Peter Cook, wraz z kolegą świadomie zrujnowali przestrzeń Grazu. Miałem wrażenie, że dwóch dowcipnych Brytyjczyków zrobiło „ponurym Germanom” niezły żart, a Germanie w poczuciu wstydu za to co robili w swojej historii „łyknęli to” jak karp w warszawskich Łazienkach rzuconą mu bułkę. Wielkie plastikowe krowie wymię w centrum starego miasta – doprawdy Monty Python.

Na koniec nie powstrzymam się od pewnej złośliwości wobec części odbiorców sztuki. Obiekt powstał niedawno, na progu czasów w jakich nasza kultura wypowiedziała wojnę plastikowi. Niedopuszczalne stały się torebki i plastikowe słomki, a tu? Cudaczny kształt jest możliwy tylko dzięki tonom pleksiglasu. Architektura nie znosi zbytnich fantazji w dziedzinie materiałów – niezbędna jest szanująca prawa fizyki wytrzymałość. W Graz, apologeci ekologicznego podejścia do życia, chodzą więc ze swoimi papierowymi torbami w cieniu plastikowego kolosa…



W tym wszystkim tylko ja pozostaję z drobnym niesmakiem w tym popsutym pejzażu sympatycznego miasta byłej (na szczęście) CK monarchii.