Mała bosa dziewczynka na dnieprzańskiej skarpie

Na szczycie wysokiej dnieprzańskiej skarpy, w ciągu kijowskich parków, muzeów i obiektów kultury jest miejsce szczególnie wzruszające: na niewielkim placu między drzewami stoi naturalnej wielkości rzeźba małej, zabiedzonej dziewczynki. Jest ona swoistą wizytówką położonego głębiej, za jej plecami, Muzeum Hołodomoru – Wielkiego Głodu, jaki spadł na Ukrainę w latach 1932-33, zadał jej śmiertelne rany i gruntownie  ją zmienił.

Do figury możemy się zbliżyć na wyciągnięcie ręki. Niewielkim cokołem, na którym ona stoi są tylko symboliczne kamienne żarna, więc kiedy podejdziemy, to nie pomnik przytłacza nas, tylko my dominujemy nad nim. W mistrzowsko oddanej twarzyczce dziecka jest smutek i rezygnacja, a w dużych oczach widać śmierć. Nie wiem, czy tak reagują wszyscy, ale dla mnie pierwszy kontakt z tą figurą był piorunujący: nie mogłem stłumić wzruszenia. Może to kwestia kontrastu; Kijów jest pełen postsowieckiego monumentalizmu, a współcześni deweloperzy dodają swoje kolosy – monstrualne konstrukcje nachalnie wepcnięte się w wolne przestrzenie miasta. Przez centralne ulice butnie przeciskają się wielkie SUV-y… A tu? Mała dziewczynka, jakby bezdomna, zagubiona, przez nikogo nie chciana… 

A może w tym wizerunku ukrywa się coś więcej? W starożytności uważano, że posągi bogów to ciała, w których żyją oni sami. Może więc w tej figurce zamieszkała prawdziwa dusza zmarłego z głodu dziecka, nad którego ciałem nikt się nie pomodlił. Może ta drobna dziewczynka została wrzucona do jednej z tysięcy bezimiennych zbiorowych mogił, a może została zjedzona przez ogarniętych głodowym szaleństwem sąsiadów?

Możliwa jest też najprostsza odpowiedź: to mistrzowscy architekci kompleksu muzealnego zagrali na mojej podświadomości, na moich emocjach – Jeśli tak, to gratuluję im profesjonalizmu.

Do samego muzeum schodzimy pod ziemię flankowani ścianami z czarnego kamienia – ciemnego jak ukraiński czarnoziem. Ekspozycja jest symboliczna i niewielka, bo w przyszłości obiekt będzie rozbudowywany. Na zewnątrz, już teraz dominuje jej najważniejsza część nadziemna: biała, silnie kontrastująca z otoczeniem wieża-świeca z ornamentem przypominającym ludowy haft.

Wokół muzeum wybuchły w pewnym momencie gorszące spory, kiedy dyrekcję oskarżono o zawyżanie liczby ofiar. Problemem jest jednak nie tyle rzetelność badaczy, ile sama metodologia. Rosjanie nie są Niemcami – nie liczą skrupulatnie swoich zbrodni. Dane opierają się więc głównie na demografii i statystyce i tylko w zdecydowanej mniejszości przypadków znamy personalia tragicznie zmarłych. Znikały całe wsie, ale czy to znaczy, że wszyscy w nich wymarli? A może jednak częściowo zbiegli do miast? Przywożono też nowych osadników z głębi ZSSR, co załamuje krzywe demograficznych analiz. W tych „błędach” muzeum, ja wolę widzieć determinację w poszukiwaniu prawdy – rozpaczliwą próbę przebicia się przez gąszcz krwawego, sowieckiego bałaganu. 

W wyniku Wielkiego Głodu Ukraińców zmarły miliony – minimum trzy, chociaż najprawdopodobniej więcej. Problem z oszacowaniem faktycznej liczby ofiar polega też na tym, że z głodu umierali nie tylko mieszkańcy sowieckiej Ukrainy, ale także Ukraińcy zamieszkali  na innych terenach imperium, szczególnie na Kubaniu. Z drugiej strony, na samej Ukrainie, ginęli też przedstawiciele mniejszości narodowych, a w tym prawdopodobnie kilkadziesiąt tysięcy Polaków. Czasem myślę jednak, że w tej walce o cyfry jest coś niewłaściwego – to tak,  jakbyśmy liczyli ludzi na sztuki. Dla moralnej oceny zbrodni nie ma to przecież żadnego znaczenia.

Główna oś sporu rosyjsko-ukraińskiego w interpretacji tych wydarzeń polega na tym, że Ukraina uznaje Wielki Głód za działanie  świadomie skierowane przeciw Ukraińcom, a Rosja wskazuje na ponadnarodowy charakter tego wydarzenia i uwypukla czynniki, które można by roboczo nazwać „kłopotami z zarządzaniem”. Moskiewscy propagandyści ewidentnie wolą widzieć we włodarzach Kremla niesprawnych nieudaczników niż morderców. Może jest jednak i trzecia możliwość odsłaniająca mroczną prawdę o rosyjskiej duszy, w której pobrzmiewają nuty akceptacji każdej zbrodni, jeśli jest niezbędna dla dobra państwa: „Imperium wymaga ofiar? Cóż, trzeba je ponosić!”

A więc, świadomie poświęcono miliony istnień  dla wyższego „dobra”. W tym samym czasie, kiedy trwała ta tragedia odbyła się przecież najszybsza (i w pewnym sensie bardzo udana) modernizacja. Na rolniczej Ukrainie w ciągu dosłownie kilku lat powstały potężne zakłady kombinaty  przemysłowe.

Przepis na tę modernizację był prosty: Zabrać chłopom zboże i sprzedać je na świecie, a za pozyskane środki przeprowadzić forsowne uprzemysłowienie, zaś pozostałą resztką żywności nakarmić robotników w budowanych fabrykach. Chłopi umrą z głodu i zostanie tylko przemysł – proste, prawda? Cienie tej ówcześnie budowanej przemysłowej potęgi istnieją do dziś. Szare, brzydkie, betonowe konstrukcje zapór wodnych i hal fabrycznych są śladem tego projektu. Ja, patrząc na ten ponury beton, widzę zmielone kości milionów ukraińskich chłopów.

W maju 1920 roku, kiedy w ramach sojuszu z Polską, armia i władze Ukraińskiej Republiki Ludowej wróciły na krótko na tereny centralnej Ukrainy, to miejscowi chłopi nie wsparli prób budowy państwa. Obawiali się, że Polacy to nie tyle sojusznicza armia, co awangarda, za którą wróci polskie ziemiaństwo i odbierze im ich ziemię. Ta „ziemia”… – Cieszyli się nią dosłownie kilka lat. W 1929 roku, kiedy zwycięzcy bolszewicy poczuli się dostatecznie pewnie, rozpoczyna się „kolektywizacja rolnictwa”. W praktyce odbierano chłopom grunty, ograniczając im prawo do przemieszczania się i zmuszając do niewolniczej pracy. Najbogatszych z nich nazwano „kułakami” i planowo wyniszczono. Na żyznych terenach Ukrainy pod kategorię „kułaków” mógł podpadać praktycznie każdy chłop-gospodarz. Wielki Głód wpisuje się w ten proces w całej jego zbrodniczości i w chaotycznym bałaganie na niższych szczeblach administracji.

Trudno zrozumieć mechanizm umierania głodowego wsi – organizmu skupiającego przecież producentów żywności. Był to proces rozciągnięty w czasie i podzielony na etapy. 

Od 1929 rozpoczyna się presja kolektywizacyjna; zakładane były „kołchozy” (po ukraińsku „kołhospy”) i chłopom odbierane były grunty. Obawiając się (i słusznie) utraty również hodowlanych zwierząt, gospodarze sami je wybijają je – to zrozumiałe, ponieważ: „albo mięso zje moja rodzina, albo mi je zabiorą”. Te działania zmniejszyły pogłowie zwierząt pociągowych i obniżyły zdolność do obrabiania pól (już wtedy kołchozowych). Sowiecka propaganda pyszniła się traktorami, ale było ich zdecydowanie zbyt mało… 

W tym samym czasie w ramach planowej gospodarki na poszczególne kołchozy (wsie) są nakładane zdecydowanie zawyżone obowiązki dostaw zboża – „potrzebnego miastom i niezbędnego na eksport”. Od terenów z najlepszą ziemią wymagano najwięcej i to wyjaśnia, dlaczego to tam śmiertelność była wyjątkowo wysoka. Komunistyczni aparatczycy na niższych szczeblach nie protestowali przeciw tym zabójczym żądaniom, myśląc tylko o sobie. Brak wywiązywania się z planu był tłumaczony sabotażem „kułaków”, co skutkowało lokalnymi falami krwawych represji. W chłopskich zagrodach trwały przeszukania i konfiskata znalezionego zboża. 

Kampanii siewnej 1932 nie można uznać za udaną; Brakuje siły pociągowej i ziarna na siew. Żądanie wymaganej wysokości dostaw wisi jak katowski miecz nad chłopskimi głowami. Za zabranie z kołchozowego pola, tego co pozostało po zbiorach: zamarzniętego ziemniaka, buraka, czy … „pięciu kłosów”, grozi kara śmierci. Kiedy kołchoz nie wywiązuje się z dostaw, wieś jest karnie pozbawiana „ekwiwalentu żywności” w mięsie, warzywach, owocach. Zostaje objęta zakazem opuszczania terenu, nadzorowana przez wojsko. Nadchodzi głodowa  śmierć. Ratunkiem pozostaje desperacka ucieczka: do najbliższego miasta, na pobliską stację kolejową. Nie ma komu grzebać umierających „wrogów ludu” – pojawia się „trupożerstwo” i ludożerstwo.

Pozostaje pytanie, czy na Kremlu o tym wiedziano? Jednoznacznie – tak . Bolszewicka elita nienawidziła chłopów i bała się ich, a ukraińskość w ich mniemaniu była tożsamością chłopską i te czynniki łączyły się w moskiewskich głowach: Ukrainiec równa się chłop. Dodajmy do tego odrzucenie Boga i wiarę w historyczną konieczność. Zobaczmy to też w perspektywie bezwzględności terroru i rosyjskiej despotyczny tradycji, a zrozumiemy sposób myślenia włodarzy na Kremlu.

Skutki kolektywizacji i Wielkiego Głodu trwają do dziś. Kiedy Ukraina stała się niepodległa, to kołchozy rozwiązano, ale chłopom ziemi nie zwrócono. Komu zresztą zwracać?  „Kułackie” rodziny niekiedy wymordowano albo wysiedlono w całości. Pojawili się też przesiedleńcy pracujący w kołchozie od dziesiątków lat, a co najważniejsze: znikła przekazywana z ojca na syna, z matki na córkę rolnicza wiedza – umiejętność prowadzenia rolnego „przedsiębiorstwa”. Byłym kołchoźnikom dano więc jedynie „udziały” w gruntach. Dzisiaj te udziały wydzierżawiają oni – najczęściej za grosze – wielkim rolniczym kompaniom.

Dla ukraińskiej, miejskiej inteligencji wieś jest zjawiskiem mitycznym, ale też miejscem, jakiego nie potrafi ona powiązać ze współczesnością. W ukraińskich głowach, wyidealizowany, landszaftowy obrazek obrośniętej czerwoną kaliną chaty, sąsiaduje z przyzwoleniem na utrzymywanie wsi w stanie pełnej zależności od owych holdingowych potęg. Lokalne ukraińskie drogi są niszczone przez potężny sprzęt, którego właściciel najczęściej mieszka wraz z rodziną za granicą.

A chłopi? Zostały im działki przyzagrodowe. Na podwórkach widać samochody starsze niż ich właściciele. Wzdłuż drogi, z wiaderek i koszy wiejskie kobiety sprzedają to, co wyrasta w ich przydomowych sadach i ogrodach. Ten handel jest dla nich chyba najważniejszym źródłem dopływu gotówki. Na coś więcej brakuje wszystkiego: ziemi, pieniędzy, wiedzy, energii i siły.

W pewnym sensie ukraińska wieś wygrała: przeżyła – ale czy będzie w stanie powrócić w pełni? Czy kiedyś zjawi się warstwa średniozamożnych gospodarzy, którzy mogliby stać się naturalną miejscową elitą? A może Ukraina już zawsze pozostanie w rękach zbożowych oligarchów? Na to pytanie muszą sobie odpowiedzieć sami Ukraińcy – przecież tak bardzo kochają swoją wieś.

Raz w roku, w czwartą sobotę listopada, chuda dziewczynka przed Muzeum Hołodomoru staje się najważniejszą osobą na Ukrainie. Plac jest odwiedzany przez ważne, oficjalne delegacje i osoby prywatne. Ukraińcy, podobnie jak my Polacy – często przeżywają swój patriotyzm „na smutno” i wokół drobnej figurki płonie morze zniczy. Jest też jednak pewna różnica: pod bosymi nogami dziecka układane jest jedzenie (najczęściej jabłka), a w przynoszone bukiety i  wiązanki wplatane są kłosy zboża.

Te symboliczne kłosy – których pięć sama dziewczynka obejmuje…

Moja Ukraina – zamiast wstępu                                                                          

Pobyt w Kijowie, w trudnym i ważnym czasie wojny, jest niepowtarzalnym doświadczeniem. Nie chodzi mi jednak o niezdrową ekscytację niebezpieczeństwem i okrucieństwem; idzie mi raczej o możliwość patrzenia z bliska na ukraińskie społeczeństwo, na którym wojna wymusza zmiany tak głębokie, że to co zazwyczaj jest statyczne (w różnych planach), tutaj podlega przeistoczeniom widocznym gołym okiem.

Odbywająca się tu wielopłaszczyznowa rewolucja w świadomości falsyfikuje szereg modnych na świecie trendów – trzeba tylko uważnie się przyjrzeć. W takiej perspektywie Ukraina jest wielkim laboratorium funkcjonowania idei w XXI wieku, ponieważ wojna usunęła szereg „bezpieczników”  kulturowej inercji i kierunki, w jakich płynie ukraińska świadomość pozwalają nam szerzej spojrzeć na szereg prawd ogólnych.

Ważne też jest pole inne obserwacji: Ukraina i Polska. Taki widnokrąg jest (mimo całej grozy wojny) niezwykle radosny i fascynujący zarazem. Można go obserwować niczym kochanków podczas wspólnego spaceru wiosennym popołudniem – kiedy uczucie bije z każdego ruchu czy gestu. Jak bardzo jesteśmy zdziwieni, kiedy dowiemy się, że przeżywająca miodowy miesiąc para była już ze sobą bardzo dawno temu i rozstała się w eksplozji publicznej awantury, w atmosferze wzajemnych oskarżeń i realnych zdrad, że wzajemnie zrobili sobie tyle złego… Wtedy ten ich „miodowy miesiąc” wydaje się tym dziwniejszy. Patrzą na siebie z miłością, tak jakby dopiero się dopiero poznali, a przecież byli również sobą wcześniej, wtedy kiedy robili sobie rzeczy najgorsze. Każdy okruch pamięci może więc być tu niczym mina.

Niemniej fascynująca jest trzecia płaszczyzna (po uniwersalnej i polsko – ukraińskiej): wewnątrz ukraińska.  Ukraińcy próbują się ułożyć sami z sobą. Usiłują pojednać swoją realną i ugruntowaną (a jakże mogłoby być inaczej?!)  sowiecką przeszłość z głębokim przekonaniem, że są częścią Zachodu. Kompleks wobec „wyższej”  rosyjskiej kultury zderza się z przekonaniem o własnej supremacji nad północno-wschodnim, imperialnym sąsiadem – ta wyższość Ukrainy nad Rosją może być i realnie jest opisana jedynie bajkowo-Tolkienowskim językiem: Mordor i Orki, kontra świat Dobra. Zachłyśnięci narodową swobodą, współcześni Ukraińcy, są w stanie poświęcić naprawdę wiele dla obrony własnego, suwerennego, narodowego państwa, a jednak, niczym ćmy do świecy, podążają w kierunku globalizujących wszystko centrów kultury zachodniej – które im natychmiast zabiorą znaczną część tej wymarzonej niepodległości. Najbardziej patriotyczne społeczeństwo przeciw kamieniom młyńskim kosmopolityzującej wszystko kultury świata Zachodu – kolizja będzie naprawdę widowiskowa.

W każdym tekście istotny jest autor, oraz docelowy czytelnik. Sam tytuł „Moja Ukraina” może wprowadzać w błąd.  W języku polskim – a może przede wszystkim w naszym polskim kodzie kulturowym – można taki tytuł zrozumieć przynajmniej na trzy sposoby.

„Moja Ukraina” oznaczać może deklaracje narodową. Byłoby to mylące. Mam do kraju nad Dnieprem znaczny sentyment, tutejszy „duch narodowy” w wielu aspektach bardzo mi odpowiada, jestem jednak tu obcy. W Polsce niektórzy zarzucają mi ukraińskość, znając moje częściowo ukraińskie korzenie. Dla mnie nie byłoby to zarzutem, ale obiektywnie rzecz ujmując i patrząc na mój osobisty kulturowy kod,  jestem po prostu „jagiellońskim” Polakiem – w Ojczyźnie jest wielu takich jak ja. Nie, tytuł nie jest narodową deklaracją.

Można jednak rozumieć go odwrotnie: jako kolonialną (ewentualnie,  postkolonialną) deklarację Polaka – jako uznanie prawa „własności” do Ukrainy. Kręgi silnie narodowo-nacjonalistyczne uwielbiają tę perspektywę. Dla nacjonalistów ukraińskich jest to dowód na „polską okupację”, a dla polskich na „misję cywilizacyjną” na „dzikich stepach” porównywalną do dziewiętnastowiecznej misji mocarstw kolonialnych w trzecim świecie. 

Nie, tu odpowiedź jest zupełnie negatywna. Takie podejście uważam za błędne naukowo, kompromitujące moralnie i dowodzące licznych kompleksów (po obu stronach).

Jest wreszcie trzecie rozumienie tego tytułu: „Moja Ukraina” jako podkreślenie, że autor nie pretenduje do miana nosiciela prawdy obiektywnej. Spostrzeżenia dalej zawarte są tylko „moje”, są skutkiem mojego wykształcenia i przeżyć, którymi jednak chętnie podzielę się z czytelnikiem.

Do kogo kierowany jest ten zbiór tekstów? Głównie do moich rodaków. W porównaniu z krajami Zachodu, my Polacy znamy Ukrainę całkiem nieźle, ale jednak rozpaczliwie jednowymiarowo. Toniemy w stereotypach, co powoduje, że Ukraińcy nas „zaskakują” (ostatnio, na szczęście pozytywnie). W takiej sytuacji, głos z Ukrainy może (chociaż nie musi) być dla czytelnika odkrywczy, a przynajmniej ciekawy.

Chyba każdy lubi przeglądać się w cudzych oczach, więc te teksty mogą być też wartościowe również dla Ukraińców; może ten polski głos o Ukrainie pomoże im zrozumieć Polaków.

Jeżeli to, co jest dalej napisane będzie dla czytelników nie tylko ciekawe, ale i zmieni (choćby w minimalnym stopniu) ich poglądy i postawy,  to będzie to dla mnie powód do głębokiej satysfakcji. Wzajemne zrozumienie jest teraz obu społecznościom potrzebne niczym powietrze.

Kijów, wiosna AD MMXXIII