Komu to przeszkadzało? (1)

Od dawna chciałem zobaczyć Triest; stał się on w mojej głowie symbolem tytułowego pytani
Wiele lat temu, na seminarium doktoranckim, ktoś omawiał naukowy, historyczny artykuł o Trieście przełomu XIX i XX wieków. Z tekstu biła sympatia do tamtych czasów – czasów otwartych kulturowo i stojących w opozycji do tych późniejszych, zdominowanych przez „wojujące nacjonalizmy”, jakie zniszczyły tę „idyllę”.
Według autora, ówczesny Triest był miastem „wielu kultur”: tu „brzmiała słowińska mowa”, tam była „włoska restauracja”, a w innym miejscu „niemieckie napisy”. Nad całością teksu wisiało jednak niewypowiedziane pytanie: Skoro w Austro-Węgrzech było tak wspaniale, to dlaczego to wszystko upadło? Czy załamanie się habsburskiego imperium to swoista historyczna konieczność, czy też przypadek, jaki – gdyby nie I Wojna Światowa – mógłby się nie wydarzyć?
Jest też jednak pytanie głębsze. W sposobie podejścia do tematu, można było wyczuć swoistą apologię współczesnej zjednoczonej Europy; wyczuwało się, że autor tekstu, patrzy na c-k monarchię jak na protoplastę współczesności. Z takiej perspektywy cisnęło się inne, gniewne pytanie: Komu przeszkadzał ten „wspaniały świat”? – Triest jako symbol tego pytania dobrany był dobrze.
Po utracie w 1866 roku Wenecji, miasto stało się dla Austrii głównym oknem na Adriatyk i dalej na morza i oceany – pojawiły się widoczne do dzisiaj wielkie inwestycje; całość tworzy niekiedy kuriozalny obraz „Wiednia” w adriatyckiej scenerii.

Symbolem tego „adriatyckiego Wiednia”, stał się dla mnie zamek/pałac Mriamare – Schloss Miramare. Zbudowana w drugiej połowie XIX wieku rezydencja Maksymiliana – brata Franza Josepha, admirała austriackiego, a w końcu cesarza Meksyku. Jest w tej budowli nawet coś z bawarskich fundacji Ludwika II: taki sam historyzm, chociaż bez takiego polotu. Wszystko jest zbyt pompatyczne i obnażające bezrefleksyjną pychę fundatorów. Ta nadętość bez cienia autorefleksji widoczna jest co krok w symbolice i gęsto porozwieszanych obrazach, w pysznieniu się własnymi koligacjami i pozycją rodu – dla Polaka (ale przecież i dla Ukraińca) szczególnym i niemiłym zgrzytem jest tu portret Carycy Katarzyny II.

Zamek otacza ogromny park. Mamy też oczywiście wspaniały widok na morze… To wszystko jest jednak tak oderwanie od zwykłych ludzi, ale … może i to przypomina współczesne europejskie elity? Może to tu jest odpowiedź na tytułowe pytanie: „Komu to przeszkadzało?” Dla języka niemieckiego był pałac, dla Włochów – zajęcia miejskie, Słowianom zostawało rolnictwo na otaczających miasto górskich terenach i … noszenie habsburskiej lektyki… I kto powie, że historia nie lubi się powtarzać?

Oczywiście wszystko to nie zmienia faktu, że wspaniała „wiedeńska”, nadbrzeżna architektura samego miasta do dziś budzi szacunek – jest naprawdę imponująca. Było warto: Triest mnie nie rozczarował.

Chaos i wewnętrzny raj

Współczesne Marokańskie państwo wiele wysiłku wkłada w piękno świata zewnętrznego. Najlepiej widać to w stolicy. Widać to: w wyremontowanych starych budynkach, w wypieszczonych parkach, czy choćby w miejskich trawnikach i chodnikach. Tak jest w stolicy, ale tam, gdzie (jak w Fezie), silnie spotykamy się z tradycją, króluje kontrast dwóch światów. Za drzwiami domów jest świat wewnętrzny, skonstruowany wokół dziedzińców. Jest on zadbany i czysty, rozsmakowany w finezyjnych detalach zdobionych mebli i lamp, a cisza w nim jest dodatkowo kojona szmerem fontann.

Po drugiej stronie drzwi jest świat inny– świat przestrzeni publicznej: chaotyczny i hałaśliwy, bywa brudny i obskurny, zaśmiecony i często nie najlepiej pachnący. Chaos tego drugiego nie jest defektem estetyki miejscowej kultury, bo wewnątrz domów estetyczna pieczołowitość aż uderza. Jest utkana drobnymi detalami tak bardzo, że możemy ją zdefiniować jako absolutne antypody chłodnego funkcjonalizmu Ikei. Można takiego piękna nie lubić, ale nie można go lekceważyć.

Skąd więc, niedostrzegane przez miejscowych napięcie między dwoma światami? Przecież, kiedy stoimy przy wysokim obskurnym murze na ulicy, to zdajemy sobie sprawę, że od drugiej strony jest on pokryty pięknie zdobionymi kaflami, ale też na odwrót… Te dwa światy są dzielone centymetrami grubości drzwi lub muru. Te drzwi… najczęściej jedynie one noszą na sobie ślady wysiłku artysty również i na zewnątrz. W całym tym wywodzie, jedyny wyjątek to obiekty sakralne.

To nie jest specyfika jedynie marokańska – tak wygląda świat muzułmański – przynajmniej w tej części, jaką widziałem. Podobne podejście było chyba także w antycznym Rzymie i okresie hellenistycznym w Grecji; przecież do wewnętrznych „ogrodów” uciekał myślami (a chyba i fizycznie) filozof Epikur. Odkrywane przez archeologów antyczne wille, bardzo przypominają przestrzeń marokańskich riadów. Spójrzmy jednak na problem bardziej fundamentalnie; idzie tu o koncentrację na tym, co prywatne z jednoczesnym zaniedbaniem tego, co publiczne.

Jakże to odległe od typowego dla Europy skupieniu na sferze publicznej, na tym co jest elementem przestrzeni wspólnej. W antycznej Grecji, w demokratycznych Atenach było podobnie – później po Aleksandrze Wielkim już nie. Przychodzi mi do głowy ryzykowna teza, że jest to związane z systemem politycznym. Tam gdzie jest silny podział na oderwaną od społeczeństwa władzę – jak władza: kalifa, emira, czy sułtana, ale też hellenistycznego króla czy rzymskiego cezara – to (jeśli tylko warunki materiale na to pozwolą) człowiek, nie mogąc traktować miejsc publicznych jako czegoś swojego, skupia się na budowie (zamkniętej dla wrogiego świata i dla reszty ludzi) swojej enklawy – wewnętrznego raju.

Myślałem o tym wszystkim chodząc po Fezie, ale miałem też przed oczami inne spotkanie światów z dwóch stron murów – świetny dyptyk Jeana Geromea, pokazujący parę, jaka mimo przeszkód, flirtuje przez niewielkie zakratowane okienko. Dzięki formie dyptyku widzimy to z obu stron. Zawsze uważałem, że to daleko posunięta idealizacja świata kultury islamu – tak typowa dla malarstwa końca XIX wieku. Teraz tu, w Fezie, widzę tożsamość architektury i estetyki. Widzę podobne motywy na kiczowatych „dziełach” sprzedawanych turystom na tutejszym suku. Ta idealizacja dosyć mocno trzyma się ziemi Mahgrebu i to jest chyba najlepsza (na jaką mnie stać) turystyczna reklama Maroka.

Wojna w przestrzeni społecznej; Społeczeństwo na wojnie


Podczas wczorajszych, zwyczajnych zakupów, natrętnie powróciło do mnie zagadnienie/pytanie: Miejsce kultury podczas wojny; To jeden z najważniejszych problemów, jaki wciąż nie daje mi spokoju – wciąż powracająca… W tym pytaniu, kulturę traktuję szeroko, jako całość niematerialnego życia jednostki i społeczeństwa.

Nasz „Świat Zachodu” jest skrajnie pacyfistyczny i zdeheroizowany – prowadząca (już od ponad roku) wojnę Ukraina odwrotnie. Nie można jednak tej ukraińskiej postawy krytykować – nawet z perspektywy fanatyków marzenia o „końcu historii” i konsumpcyjno-postmodernistycznym raju. Ukraińcy przez całe lata próbowali być pilnymi uczniami zachodnich mędrców. Rozbroili się w poważnym stopniu – w tym rezygnując z posiadanej (!) broni atomowej. Z całego serca chcieli być zachodem, takim jak on jest – a przynajmniej takim jakiego sobie wyobrażali. Szukali szczęścia w osobistej karierze i w życiu codziennym. W konsekwencji, część ich kraju jest brutalnie okupowana, a reszta płonie pod rakietowymi ostrzałami…

Wizja świata o jaką my możemy się po prostu spierać, tu na Ukrainie przechodzi prawdziwie ogniową próbę; „Koniec historii” został rozjechany gąsienicami rosyjskich czołgów, a świątynie konsumpcji (centra handlowe) nakryte ogniem „Gradów” (niekiedy wprost, a nie przenośnie!). Po 24 lutego 2022 roku, Ukraińcy mogli albo zginąć (ewentualnie poddać się najeźdźcy) albo zacząć walczyć; elementem tej spontanicznej decyzji, stała się zmiana myślenia o świecie.

To dlatego w ukraińskiej przestrzeni publicznej, tak kuriozalnie i dziwacznie (dla nas) łączą się reklamy i logotypy znanych marek z wyjętymi (jakby) z innego świata kulturowymi śladami wojny.

Tym co wymusiło moją refleksję, wyrywając z rutyny zakupów, był stojak z pluszakami. Były na nim i takie, które świetnie znamy z naszych półek, jednak dominowały inne…: pluszowy „Bajraktar”, pluszowy czołg, poduszeczki z patriotycznymi napisami, maskotka psa-sapera „Patrona” (herosa tej wojny, jaki z plakatów ostrzega mieszkańców Kijowa przed saperskimi zagrożeniami).

Cały dział centrum handlowego był poświęcony wyposażeniu wojskowemu; zwisające z manekinów ceny różnych elementów wyposażenia, wyglądały i swojsko i nienaturalnie zarazem. Na dziele motoryzacyjnym rzucała się w oczy wielka nalepka z godłem Zbrojnych Sił Ukrainy – na wypadek, jakby ktoś swoje prywatne auto (albo specjalnie zakupione za granicą), zamierzał przekazać na wsparcie dla wolontariuszy, albo wprost do armii. Obrazu dopełniały stojaki z patriotyczno-wojskowymi magnesikami i naklejeczkami, puzzlami i brelokami…

Kiedy podszedłem na dział kosmetyczny, to zaczepiła mnie dziewczyna promująca wyroby znanego producenta maszynek do golenia. Na moją grzeczną uwagę, że od wielu lat używam produktów konkurencji (marka znacznie lepiej znana), zapytała (równie grzecznie), czy wiem, że ten producent „nie wycofał się z Rosji i wspiera terroryzm”. Nie zastanowiłem się nad tym wcześniej, ale po takim argumencie, kupiłem nową maszynkę z nożami do golenia: na opakowaniu, dumnie przyklejono (rozumiem że chyba już na Ukrainie) błękitno-żółte serduszko z odpowiednim napisem…

Kiedy opuściłem sklep, na wyspie za kasami, kolejna młoda dziewczyna sprzedawała akcesoria do telefonów… – oczywiście: spora grupa to patriotyczno-militarne. Tego jednak nie kupiłem…

Myśląc o tym wszystkim wracałem autem do domu, a z radia płynęła patriotyczno-heroiczna pieśń „… ja gniew swój przetworzę na wolność …”.

Jakim językiem kultury rozmawiać z ukraińskim społeczeństwem…? Takim, jakiego ono potrzebuje. To też ważny rodzaj naszego wsparcia.

Wojna to nie tylko śmierć i tragedia. Dla zminimalizowania tych dwóch ostatnich, potrzeba heroizmu i wiary w słuszność swojej sprawy. Powinniśmy, być z Ukrainą w tej kwestii „pół kroku za” – nigdy przed. Wspierać na tyle, na ile tego potrzebują. Wspierać i rozumieć.

Wspierać i czekać, bo widzę to w Ukraińcach; oni pragną pokoju. Nie wybrali sobie takiego wojennego życia – zostali w nie wepchnięci, ale za ważniejsze od życia w pokoju, uznali życie w wolności – co my Polacy świetnie rozumiemy.

Kiedy patrzę na społeczeństwo ukraińskie z jego miłością do ziemi i przyrody, to nieodmiennie przypomina mi się starożytny rzymski mit o Cyncynacie. Kiedy Ojczyzna go wezwała, to orał swoimi wołami pole. Kiedy tylko zwyciężył, odłożył broń, aby dokończyć pracę na polu.

Sława współczesnym Cyncynatom…

Przemyślenia po Święcie Niepodległości

Okolicznościowe wystąpienia na dzień 11 listopada były zdominowane (i to słuszne) przez kontekst skupiający się na refleksji nad tym, czym dla nas Polaków jest narodowa niepodległość i na historycznym opisie tego zaszło ponad sto lat temu. To tematy ważne, ale też oczywiste i przez to mniej ciekawe.

Chciałbym zapytać głębiej; Czym jest to świętowanie? Czym jest celebrowanie tego święta dla nas, ale też podobnych uroczystości w świecie? Czy 11 listopada to imieniny dalekiej ciotki, na których zjawiamy się z rodzinnej grzeczności i wychodzimy przy nadarzającej się okazji, czy też jest to szczera radość wynikająca z uświadamiania sobie faktu, że „mamy naszą Ojczyznę”? Na poziomie osobistym sprowadzać się to może do pytania: na ile nasze (moje) świętowanie 11 listopada to tylko połączenie rutyny z obowiązkiem, a na ile coś osobiście ważnego?

Na jeszcze wyższym poziomie abstrakcji można pokusić się o szerszą refleksję: czym jest niepodległe państwo narodowe w XXI wieku? Czym jest i w jaką stronę ma zmierzać? Czy jest może tylko reliktem przeszłości – pustą skorupą, pod którą kryje się tylko dawno już rozsypany w proch stary świat, czy też jest ono podstawową i (co ważniejsze) pożądaną strukturą organizacji naszej politycznej rzeczywistości? Bo przecież my Polacy, jesteśmy częścią świata i tak jak inni poddajemy się panującym w nim globalnym tendencjom.

Niepodległość narodową – jak każdą inną wartość – należy sprowadzić do poziomu jednostki ludzkiej. Wolna Ojczyzna ma sens, jeśli jest ważna dla jej obywateli. Żyje ona dotąd, dokąd żyją ich wobec niej uczucia. Nie można tu nie przywołać herbertowskiego: „… i jeśli Miasto padnie a ocaleje jeden

on będzie niósł Miasto w sobie po drogach wygnania on będzie Miasto …”.

Herbert pisze Miasto z wielkiej litery, ja chętnie napisałbym z wielkiej litery także On. On i Miasto, Obywatel i Ojczyzna – Obywatel właśnie, a nie poddany. Ojczyzna jako pojęcie polityczne zjawia się, kiedy pojawia się Obywatel. Bez politycznego kontekstu, jest ona czymś innym: rozproszonym i prywatnym sentymentem do tego, co rodzime. Historycznie rzecz ujmując, w znacznej liczbie krajów, państwo i polityka były przez wieki domeną jedynie władzy (lub wprost – władcy). Dosadnie wyraził to Ludwik XIV – „Francja to ja”. W jego państwie i wielu podobnych nie było Obywateli, lecz poddani. Kiedy zapragnęli oni stać się Obywatelami, to zawołali „Państwo to my”; my wspólnie – my razem.

Jak jednak przekroczyć przypisaną nam tożsamościową samotność – nasze odosobnienie w przeżywaniu tego, co ważne? Tu zjawia się Naród. Jak mówią teoretycy, nowoczesne wspólnoty narodowe powstawały późno (w klasycznych teoriach w XIX wieku, wraz z emancypacją warstw ludowych). Nie są jednak tworem sztucznym. Konstruowane były (choć może lepiej powiedzieć „konstruowały się”) z zastanych już dawnych sentymentów. Budowane były na krążących i znanych powszechnie legendach, a potem na zastępujących je wspólnotowych przeżyciach historycznych. Składała się na nie jedność wiary i języka. Wzmacniały je charakterystyczne dla danej grupy elementy stroju i obyczajów. Scalały charakterystyczne miejsca geograficzne i pejzaż. W wielomilionowych społecznościach symbolicznymi, wspólnymi przodkami stawali się narodowi bohaterowie czy poeci.

Obywatel musi komunikować się z innymi Obywatelami, musi być gotów na kompromis i częściową rezygnację ze swoich – także osobistych – życiowych planów i marzeń. Aby tak się działo musi istnieć bezpieczna przestrzeń tego co wspólne, na której można się oprzeć w czasie kryzysów – tak, aby państwo nie rozpadło się w ferworze wewnętrznej wojny osobistych pragnień Obywateli. Naród jest naszą częścią wspólną, wspólnym mianownikiem gwarantującym funkcjonalność demokracji. Bez niego demokracja wywołuje przekleństwo wojny domowej. Co ważne, nie o racjonalną umowę Obywateli tutaj chodzi, nie o wspólne prawa, ale o wspólne emocje budujące podstawy naszej świadomości. Ojczyzną jest to, co wspólnie kochamy.

Niepodległość kraju jest bezpośrednio związana z pojęciem narodu. Patrząc na problem chłodno, jest to świętowanie triumfu ekskluzywnego partykularyzmu. Ekskluzywnego, bo nie każdy jest członkiem danej wspólnoty – więcej; z góry zakładamy że uroczystość Dnia Niepodległości jest „tylko nasza” tylko „dla nas”. Powyższe nie musi jednak oznaczać wrogości wobec innych – to tak, jak nie jest nią świętowanie własnych urodzin. Nasz „Dzień Niepodległości” (ale też „Dni Niepodległości” innych narodów), jest przede wszystkim demonstracją naszego wspólnotowego istnienia.

Być może narastające podziały wewnątrz współczesnych zachodnich społeczeństw – podziały okraszone popisami wzajemnej nienawiści – są skutkiem załamywania się narodów. Komuś może się to wydać pożądane, ale za tym nie nastanie społeczeństwo wolnych jednostek. W miejsce narodowej wspólnoty obywateli wchodzą potęgi oligarchiczne o globalnej sile. Wobec nich jednostka jest bezradna. Największym współczesnym zagrożeniem dla demokracji nie jest totalitarna tyrania, lecz globalna oligarchia, nad którą nikt – poza wąskim kręgiem właścicieli i managementu – nie ma kontroli.

Obecna wojna na Ukrainie stanowi ogromny, empiryczny wkład w tę dyskusję. Setki tysięcy ludzi w ukraińskich mundurach i miliony ukraińskich Obywateli wspierających ich słowem – a często i materialnie – walczą pod narodowymi flagami.

Pozostają oni sobą; są kobietami i mężczyznami, mają różne orientacje seksualne i poglądy na temat zagrożeń klimatycznych, są wśród nich ludzie różnych religii i osoby niewierzące, ale narażają oni swoje życie dla idei swojej Ojczyzny. Nie ma czołgów z (na przykład) tęczową flagą namalowaną na kadłubie lub powiewającą na wieży. To powinno dać do myślenia wszystkim w świecie zachodu. Te zdania nie oznaczają jednak wykluczenia w ramach naszej wspólnoty – odwrotnie – stanowią one deklarację uznania różnych Obywateli, za równych członków narodowej wspólnoty. Otwartym pozostaje jedynie pytanie, na ile oni chcą przynależeć do tej wspólnoty…

Dwa światy

Wczoraj w bramie kijowskiej ulicy Honczara minąłem dwie nastolatki z „helloweenowym” makijażem. Dziś (jeśli alarmy przeciwlotnicze nie przeszkodzą) jadę ze zniczami na cmentarze – dwa odrębne światy…

Początek listopada w polskiej tradycji jest specyficzny. Formalnie – zgodnie z katolickim kalendarzem – pierwszego listopada mamy dzień Wszystkich Świętych, a drugiego „Zaduszki” – Święto Zmarłych. Realnie jest to okres kiedy Polacy masowo odwiedzają nekropolie. Łuny zniczowego światła bijącego z nich po zmroku, są dla mnie jednym z symboli mojej Ojczyzny. Nie znam takich badań, ale przypuszczam, że gdyby policzyć pieniądze jakie moi rodacy wydają na swoich zmarłych bliskich (budowa nagrobnego pomnika i potem kwiaty i znicze) i zestawić to z dochodami, to jesteśmy w ścisłej światowej czołówce. Listopadowe święto ma też swój kontekst patriotyczny. Odwiedzamy mogiły naszych bohaterów – realne i symboliczne, indywidualne i zbiorowe…

Polska tego czasu wygląda niecodziennie; W miastach uruchomione są specjalne linie komunikacji miejskiej dowożące odwiedzających na cmentarze. Przejazd prywatnym samochodem jest trudny bo ruch obok dużych nekropolii jest zamknięty, a parkowanie często niemożliwe. Konieczność odwiedzenia mogił bliskich w odległych rejonach powoduje, że drogi są przeciążone, a policja drogowa ma ręce pełne roboty. Nie wiem czy również w tym roku, ale zazwyczaj akcja policyjna w te dni odbywa się pod kryptonimem „Znicz”…

Od wielu lat w tę polską tradycję wchodzi coś obcego – Halloween. Popularne w świecie anglosaskim święto nie wymaga charakterystyki.

W naszych supermarketach z zaciekawienie obserwowałem – z roku na rok narastającą – wojnę między paletami ze zniczami i pułkami z helloweenowymi gadżetami. Lubię Anglosasów i nie przeszkadza mi obcość ich święta w kraju nad Wisłą, ale sprawa jest poważniejsza niż proste zderzenie tego co lokalne z siłą globalizacji.

Problem śmierci jest jednym z najważniejszych w życiu człowieka. Dotyczy każdego z nas, a jego skala jest (a przynajmniej może być) przytłaczająca. Wyraźna granica w naszej egzystencji do której wszyscy się zbliżamy. Przekraczalna w jedną stronę… oddzielająca od najbliższych – już teraz albo później, ale z pewnością. Jak można żyć z taką świadomością? Możemy albo utwierdzić się w wierze, że śmierć nie jest ostatecznym końcem – powiązać nasz świat ze światem zmarłych, albo odsunąć leki maskaradą. Możemy powiedzieć inaczej: to alternatywa zaprzyjaźnić się ze śmiercią albo ją obśmiać.

Współczesny świat konsumpcji wybiera to drugie, ja nie potrafię. Nie potrafię oddalić natrętnego poczucia niesmaku, kiedy widzę zamianę fundamentalnej dla człowieczeństwa refleksji na pomalowanie twarzy i założenie helloweenowego przebrania. Zbierające słodycze dzieci („cukierek albo psikus”) czy refleksja nad naszym istnieniem? Jeśli nie w te dni, to kiedy chcecie nad tym myśleć?

Nie dysponuję socjologicznymi badaniami na ten temat, ale jestem niemal pewien, że wybór między Helloween i świętowaniem Wszystkich Świętych/Zaduszek, pokrywa się w poważnym stopniu z wyborami światopoglądowymi (z politycznymi włącznie).

Nasze dzisiejsze odwiedzanie cmentarzy jest dla naszych zmarłych, ale też dla nas, tak abyśmy spokojniej patrzyli na to co po tamtej stronie…

Czas się zbierać na cmentarze…

A ukraińskie dziewczyny z bramy mojego podwórza? Cóż; dowodzą że Ukraina to część zachodniego świata.

A one osobiście? Mają jeszcze czas na poważne refleksje nad śmiercią, chociaż wojna na Ukrainie boleśnie przywołuje stare łacińskie „Memento mori”.

Noc Grudniowa … Noc Listopadowa…

Do wydarzeń 13 grudnia 1981 roku mam stosunek osobisty. Wtedy, 40 lat temu byłem nastolatkiem. Dorastałem w Stanie Wojennym. Nie ma w tym mojej zasługi, jest raczej rodzaj historycznego przypadku, ale moja młodość stała się młodością demonstracji, ulotek, mszy za Ojczyznę, podziemnych wydawnictw…

Prawdopodobnie ta przeszłość pchnęła mnie potem w kierunku radykalnego antykomunizmu lat 90-tych – już w czasach III RP. Wraz z Ligą Republikańską protestowaliśmy corocznie w „Grudniową Noc” pod domem Jaruzelskiego żądając rozliczenia komunistycznych zbrodni. Mam teraz wiele uwag do filmu „Noc z generałem”, ale jest on pewnym dokumentem naszych działań i kilkakrotnie mówiłem w nim rzeczy z którymi i dziś bym się zgodził .

Teraz jestem daleko od Warszawy, ale stawiając świecę w oknie mam poczucie kontynuacji – chociaż kontaktu z przyjaciółmi z tamtych lat brakuje mi …

Kiedy dziś myślę o Grudniowej Nocy 13 grudnia 1981, to uderza mnie antysymetria z Nocą Listopadową z 1830 roku.

Chętnie mówimy o „narodowej niewoli”, jednak w rzeczywistości sprawa jest zawsze bardziej złożona. Zależność Ojczyzny bywa mniejsza lub większa, a zdrajcy mają swoje – niekiedy poważne -argumenty (co nie znaczy, że mają rację).

Zarówno lata 1815-30, jak i 1944-1989 to czas częściowej suwerenności. Mieliśmy wtedy własne prawa, oświatę, monetę i budżet. Było też złożone z Polaków wojsko, nazywane wojskiem polskim (choć być może należałoby napisać „polskim”). Pamiętam tekst wojskowej przysięgi którą musiałem składać (bodaj w 1986 roku). Było tam między innymi:

„…stać nieugięcie na straży pokoju w braterskim przymierzu z Armią Radziecką i innymi sojuszniczymi armiami…”

Polacy służący w armii w latach 1815-30 składali przysięgę wierności bratu cara Aleksandra I (jeśli się nie mylę). Polskość i Polacy w obu przypadkach zostali sprowadzeni do roli imperialnej marchii.

Konstanty Pawłowicz Romanow
Wojciech Jaruzelski

Tu jednak podobieństwa się kończą. W „Noc Listopadową” 1830 owa armia zbuntowała się, w „Noc Grudniową” 1981 pozostała wierna swojemu moskiewskiemu mocodawcy – Hańba czasów współczesnych

Trzeba jednak pamiętać, że w 1830 roku spora grupa oficerów pozostała carowi wierna (co przepłaciła życiem), a większość oddziałów zachowała się neutralnie. Z drugiej strony Jaruzelski miał coś czego nie posiadał Wielki Książe Konstanty Pawłowicz – Jaruzelski miał ZOMO. W 1981 roku, Ludowe Wojsko Polskie wystąpiło najczęściej jedynie w formie statysty. Gdyby protesty były na taką skalę, że ZOMO byłoby zbyt słabe i gdyby Jaruzelski spróbował masowego użycia wojska to mogło być różnie…

Może więc nie byliśmy aż tak daleko od wypadków sprzed półtora wieku. Różnica polega na czy innym. W czasie Powstania Listopadowego te oddziały które były wierne Konstantemu, względnie szybko wróciły do Warszawy. Przyjęte były gorzej niż chłodno, ale potem, miały szansę bitewnym bohaterstwem odkupić „niewłaściwy wybór” w „Listopadową Noc”. Inaczej było z tymi, którzy wybrali wierność promoskiewskiej dyktaturze Wojciecha Jaruzelskiego – potem przez szereg lat bronili swoich biografii, powodując chaos moralny w interpretacji historii. To również dlatego, do dziś, musimy głośno i po imieniu nazywać bohaterstwo i zdradę nocy 12/13 grudnia 1981 roku. Musimy to robić dla naszej przyszłości.