Sobotnie refleksje o Rosji, Zachodzie i strachu

Co jakiś czas, w różnych wariantach pojawiają się głosy, aby „nie upokarzać Rosji”. Za tymi głosami stoi myślenie tak płytkie, że aż przerażające.

To nie komfort życia, czy poczucie osobistego bezpieczeństwa, to imperialna duma jest w Rosji źródłem lojalności mieszkańców wobec władzy. Zastępuje ona społeczności imperium (nie tylko etnicznym Rosjanom) klasyczną dumę narodową. Z wewnętrznego (rosyjskiego) punktu widzenia, ów „szacunek” jakim ma Rosję darzyć świat, to tak naprawdę strach przed Rosją; Mamy się bać. Mamy się bać Rosji, a ściślej władzy, która Rosję uosabia. Bać się tak, jak ci mieszkańcy Rosji, którym przyjdą do głowy wolnościowe idee. W takiej optyce „szacunek dla Rosji” ma swoje źródło w strachu, a nie w kulturze i cywilizacji okazującego ów szacunek.

„Rosja to siła!”

Władza w Rosji (o wiele bardziej niż w krajach zachodu), jest siłą zewnętrzną wobec społeczeństwa. Moc jej trwania nie polega więc na tym, że jest ona częścią zbiorowego „my”. Legitymizuje się ona inaczej – dostarczając mieszkańcom (bo przecież nie obywatelom w klasycznym sensie tego słowa) owo wspomniane wyżej poczucie imperialnej dumy.

Świat jest inny od jego wyobrażenia w głowach zachodnich polityczno-intelektualnych elit. Społeczeństwo postmodernistycznej liberalnej demokracji, nie jest końcem historii (nie chcę tu przesądzać dyskusji czy jest jej ślepą ulicą). Życie społeczeństwa, w którym główną wartością jest prawo do dostatniego bytu jednostki, okraszonego niekiedy wartościami hedonistycznymi, to tylko pewien wariant świata. Ze swoją odrębną tożsamością Rosjanie (choć również inne cywilizacje jak chińska, albo islamska) wewnętrznie czują się świetnie i mogą tak istnieć wiekami…

W Rosji dzwonkiem alarmowym jest dopiero militarna porażka. Rządzący ponoszący klęski na zewnątrz i lekceważeni na świecie, są zawsze nielubiani w kraju, ale w Rosji taka władza przestaje być władzą niemal automatycznie. To właśnie zewnętrzne upokorzenie było wielokrotnie tym czynnikiem, który wywoływał w Rosji refleksję co do prawomocności władzy. Świetnie to wiedzą na Kremlu, produkując obecnie w rosyjskich mediach, wrażenie sukcesu militarnego. Dobrze to wiedzą i Ukraińcy (znający Rosjan) i stąd ten wysyp kpin i pogardy wobec moskiewskiego włodarza. Ma to dotrzeć do Rosjan z przekazem: „nie jest tak mocny, skoro tak z niego kpią”, a skoro tak kpią to nie okazują szacunku…

Chcemy zakończyć wojnę? Dajmy Ukraińcom sukces, którego nie będzie mogła zamaskować rosyjska propaganda; odzyskanie Chersonia, może Mariupola? Z pewnością tak zadziałałaby na Rosję utrata Krymu. To przepis (w najlepszym dla Rosji wypadku) na tajemniczą chorobę u Władymira Władymirowicza, szybką zmianę władzy i pokój. W wariancie gorszym dla imperium, to rewolucja i rozpad.

A co z obawą przed atomowymi głowicami w ręku ewentualnych lokalnych watażków? Czy naprawdę wolimy permanentny i niezbywalny lęk wobec moskiewskiego centrum? Lęk przed Moskwą, która już od ponad pół wieku straszy świat atomową apokalipsą? Pozbądźmy się leku wobec Rosji raz na zawsze! Ogłośmy, że naszym celem jest jej denuklearyzacja. Jest to znacznie lepsza strategia niż karmienie euroazjatyckiego potwora naszym lękiem-szacunkiem.

Przeciw koalicji agentów, pożytecznych idiotów, oraz ludzi z niepełną formacją kulturową

Siła polskiego poparcia dla Ukrainy wynika (…) z naszego stosunku do Rosji i Rosjan (…). W głębokim sensie tego słowa Polacy są „nie-Rosjanami”.

Mimo powszechności krytyki tego, co robi współczesna Rosja, co prawda niekiedy (w bezpośredniej dyskusji, czy pod postem) w naszym polskim środowisku, pojawia się głos dysonansu. Jakaś obrona Rosji, jakieś wątpliwości. Brzmi to jednak jak fałszywa nuta w symfonii…

Siła polskiego poparcia dla Ukrainy wynika z zsumowania kilku fundamentalnych czynników.

Po pierwsze, z ogólnoświatowego oburzenia na niesprowokowaną agresję mocarstwa na słabsze państwo.

Po drugie, z poczucia bliskości geograficznej i ludzkiej (to tuż za miedzą – u sąsiadów, to ludzie podobni do nas, których dobrze znamy – setki tysięcy migrantów z Ukrainy w ciągu ostatnich lat przewinęły się przez Polskę).

Po trzecie, z lęku o nas samych – wszak wszystko wskazuje na to, że możemy być następni w kolejce.

Po czwarte jednak, z naszego stosunku do Rosji i Rosjan – i tu chciałbym się zatrzymać.

Wybaczcie mi domowy wykład dialektyki, ale w opisie siebie samego – tak indywidualnie jak i zbiorowo, to kim jesteśmy, określane jest przez wyraźne wskazywanie przeciwnego bieguna – kim nie jesteśmy („to nie ja”, „to nie my”). Każda tożsamość jest tak zbudowana. W głębokim sensie tego słowa Polacy są „nie-Rosjanami”.


W okresie I Rzeczpospolitej szlachecka wolność była przeciwstawiana „moskiewskiemu despotyzmowi”. W XIX wieku, kiedy nowoczesna tożsamość narodowa nabierała kształtu, to nasza walka o niepodległość była walką nie tylko o oderwanie się od rosyjskiego imperium, ale i o przeciwstawny do rosyjskiego model państwa – obywatele zamiast poddanych. Taki obraz został utrwalony w kanonie literatury, w malarstwie i pieśni. Utrwalono go w dwudziestoleciu międzywojennym. Przeniesiono na pokolenie „Kolumbów”.

Pozwólcie cytat:


„…Kto powiedział, że Moskale
Cnymi braćmi są Lechitów,
Temu pierwszy w łeb wypalę
Przed kościołem Karmelitów;
Kto nie uczuł w gnuśnym bycie
Naszych kajdan, praw zniewagi,
To jak zdrajcy wydrę życie
Na niemszczonych kościach Pragi…”

Polskość to jest ten projekt. Mógł być inny, ale jest taki.

Oczywiście na jego obrzeżach trwała dyskusja.

Ważny w polskości jest też stosunek do drugiego sąsiada – Niemców. Jednak ten ostatni miał znaczenie proporcjonalnie mniejsze – przecież nawet II Wojna Światowa to dla nas też „17 września” i „Katyń”. Niepowodzenia propagandowe komunizmu, czy tradycyjnej myśli „endeckiej”, miały u swoich podstaw „rusofilstwo”, tak sprzeczne z ukształtowaną już polskością.

Skąd się więc biorą w Polsce owi „obrońcy” Rosji (na szczęście jest ich śladowa ilość – nie powiem: liczba)?

Są to dwie grupy.

Pierwsza z nich instynktownie odczuwa, że antyrosyjskość to wzmożenie klasycznego patriotyzmu, tak znienawidzonego przez różnej maści postnowoczesność. Cały model ich świata zostaje unieważniony na poziomie realnych wydarzeń za granicą i na poziomie świadomości społeczeństwa. To z tej grupy płyną hasła redukujące odpowiedzialność za wojnę do osoby samego włodarza Kremla.

Druga grupa to ludzie uważający sami siebie za ultra patriotów.
Biorą swoje rusofilstwo z historycznej niechęci do ukraińskości. Wielkość polskiej flagi jaką wymachują rekompensuje im brak refleksji nad tym, czym jest polskość. Świadomość tego, czym realnie była I Rzeczpospolita jest w tym środowisku nieobecna. Uważają się za jedynych jej spadkobierców, dbając nie o to, by zbudowana przez Jagiellonów wspólnota żyła, ale o to, żeby pozostała w grobie, pod warunkiem, że to tylko oni będą nosili rocznicowe znicze na jej mogiłę…

Geneza obu grup jest podobna.

W najlepszym dla nich wariancie, są skutkiem błędu w polskiej oświacie; nie przeczytali odpowiednich lektur i nie nauczyli się na pamięć odpowiednich wierszy, nie przerobili też materiału ojczystej historii (a może to wszystko okazało się dla nich zbyt trudne). Realnie są szanowanymi przeze mnie współobywatelami, ale nie współrodakami.
Na szczęście nie jest ich zbyt wielu…

Współczesne wydarzenia, jak fala tsunami, porywają także większość tych, którzy jeszcze pół roku temu byli sympatykami takiego myślenia. I oby tak dalej. Będzie to niewielkie, nasze polskie, partykularne dobro, wynikające z ukraińskiego nieszczęścia.