Wczoraj w bramie kijowskiej ulicy Honczara minąłem dwie nastolatki z „helloweenowym” makijażem. Dziś (jeśli alarmy przeciwlotnicze nie przeszkodzą) jadę ze zniczami na cmentarze – dwa odrębne światy…
Początek listopada w polskiej tradycji jest specyficzny. Formalnie – zgodnie z katolickim kalendarzem – pierwszego listopada mamy dzień Wszystkich Świętych, a drugiego „Zaduszki” – Święto Zmarłych. Realnie jest to okres kiedy Polacy masowo odwiedzają nekropolie. Łuny zniczowego światła bijącego z nich po zmroku, są dla mnie jednym z symboli mojej Ojczyzny. Nie znam takich badań, ale przypuszczam, że gdyby policzyć pieniądze jakie moi rodacy wydają na swoich zmarłych bliskich (budowa nagrobnego pomnika i potem kwiaty i znicze) i zestawić to z dochodami, to jesteśmy w ścisłej światowej czołówce. Listopadowe święto ma też swój kontekst patriotyczny. Odwiedzamy mogiły naszych bohaterów – realne i symboliczne, indywidualne i zbiorowe…
Polska tego czasu wygląda niecodziennie; W miastach uruchomione są specjalne linie komunikacji miejskiej dowożące odwiedzających na cmentarze. Przejazd prywatnym samochodem jest trudny bo ruch obok dużych nekropolii jest zamknięty, a parkowanie często niemożliwe. Konieczność odwiedzenia mogił bliskich w odległych rejonach powoduje, że drogi są przeciążone, a policja drogowa ma ręce pełne roboty. Nie wiem czy również w tym roku, ale zazwyczaj akcja policyjna w te dni odbywa się pod kryptonimem „Znicz”…
Od wielu lat w tę polską tradycję wchodzi coś obcego – Halloween. Popularne w świecie anglosaskim święto nie wymaga charakterystyki.
W naszych supermarketach z zaciekawienie obserwowałem – z roku na rok narastającą – wojnę między paletami ze zniczami i pułkami z helloweenowymi gadżetami. Lubię Anglosasów i nie przeszkadza mi obcość ich święta w kraju nad Wisłą, ale sprawa jest poważniejsza niż proste zderzenie tego co lokalne z siłą globalizacji.
Problem śmierci jest jednym z najważniejszych w życiu człowieka. Dotyczy każdego z nas, a jego skala jest (a przynajmniej może być) przytłaczająca. Wyraźna granica w naszej egzystencji do której wszyscy się zbliżamy. Przekraczalna w jedną stronę… oddzielająca od najbliższych – już teraz albo później, ale z pewnością. Jak można żyć z taką świadomością? Możemy albo utwierdzić się w wierze, że śmierć nie jest ostatecznym końcem – powiązać nasz świat ze światem zmarłych, albo odsunąć leki maskaradą. Możemy powiedzieć inaczej: to alternatywa zaprzyjaźnić się ze śmiercią albo ją obśmiać.
Współczesny świat konsumpcji wybiera to drugie, ja nie potrafię. Nie potrafię oddalić natrętnego poczucia niesmaku, kiedy widzę zamianę fundamentalnej dla człowieczeństwa refleksji na pomalowanie twarzy i założenie helloweenowego przebrania. Zbierające słodycze dzieci („cukierek albo psikus”) czy refleksja nad naszym istnieniem? Jeśli nie w te dni, to kiedy chcecie nad tym myśleć?
Nie dysponuję socjologicznymi badaniami na ten temat, ale jestem niemal pewien, że wybór między Helloween i świętowaniem Wszystkich Świętych/Zaduszek, pokrywa się w poważnym stopniu z wyborami światopoglądowymi (z politycznymi włącznie).
Nasze dzisiejsze odwiedzanie cmentarzy jest dla naszych zmarłych, ale też dla nas, tak abyśmy spokojniej patrzyli na to co po tamtej stronie…
Czas się zbierać na cmentarze…
A ukraińskie dziewczyny z bramy mojego podwórza? Cóż; dowodzą że Ukraina to część zachodniego świata.
A one osobiście? Mają jeszcze czas na poważne refleksje nad śmiercią, chociaż wojna na Ukrainie boleśnie przywołuje stare łacińskie „Memento mori”.