Co jakiś czas, w różnych wariantach pojawiają się głosy, aby „nie upokarzać Rosji”. Za tymi głosami stoi myślenie tak płytkie, że aż przerażające.
To nie komfort życia, czy poczucie osobistego bezpieczeństwa, to imperialna duma jest w Rosji źródłem lojalności mieszkańców wobec władzy. Zastępuje ona społeczności imperium (nie tylko etnicznym Rosjanom) klasyczną dumę narodową. Z wewnętrznego (rosyjskiego) punktu widzenia, ów „szacunek” jakim ma Rosję darzyć świat, to tak naprawdę strach przed Rosją; Mamy się bać. Mamy się bać Rosji, a ściślej władzy, która Rosję uosabia. Bać się tak, jak ci mieszkańcy Rosji, którym przyjdą do głowy wolnościowe idee. W takiej optyce „szacunek dla Rosji” ma swoje źródło w strachu, a nie w kulturze i cywilizacji okazującego ów szacunek.
„Rosja to siła!”
Władza w Rosji (o wiele bardziej niż w krajach zachodu), jest siłą zewnętrzną wobec społeczeństwa. Moc jej trwania nie polega więc na tym, że jest ona częścią zbiorowego „my”. Legitymizuje się ona inaczej – dostarczając mieszkańcom (bo przecież nie obywatelom w klasycznym sensie tego słowa) owo wspomniane wyżej poczucie imperialnej dumy.
Świat jest inny od jego wyobrażenia w głowach zachodnich polityczno-intelektualnych elit. Społeczeństwo postmodernistycznej liberalnej demokracji, nie jest końcem historii (nie chcę tu przesądzać dyskusji czy jest jej ślepą ulicą). Życie społeczeństwa, w którym główną wartością jest prawo do dostatniego bytu jednostki, okraszonego niekiedy wartościami hedonistycznymi, to tylko pewien wariant świata. Ze swoją odrębną tożsamością Rosjanie (choć również inne cywilizacje jak chińska, albo islamska) wewnętrznie czują się świetnie i mogą tak istnieć wiekami…
Dzieci…Dzieci…Dzieci…
W Rosji dzwonkiem alarmowym jest dopiero militarna porażka. Rządzący ponoszący klęski na zewnątrz i lekceważeni na świecie, są zawsze nielubiani w kraju, ale w Rosji taka władza przestaje być władzą niemal automatycznie. To właśnie zewnętrzne upokorzenie było wielokrotnie tym czynnikiem, który wywoływał w Rosji refleksję co do prawomocności władzy. Świetnie to wiedzą na Kremlu, produkując obecnie w rosyjskich mediach, wrażenie sukcesu militarnego. Dobrze to wiedzą i Ukraińcy (znający Rosjan) i stąd ten wysyp kpin i pogardy wobec moskiewskiego włodarza. Ma to dotrzeć do Rosjan z przekazem: „nie jest tak mocny, skoro tak z niego kpią”, a skoro tak kpią to nie okazują szacunku…
Chcemy zakończyć wojnę? Dajmy Ukraińcom sukces, którego nie będzie mogła zamaskować rosyjska propaganda; odzyskanie Chersonia, może Mariupola? Z pewnością tak zadziałałaby na Rosję utrata Krymu. To przepis (w najlepszym dla Rosji wypadku) na tajemniczą chorobę u Władymira Władymirowicza, szybką zmianę władzy i pokój. W wariancie gorszym dla imperium, to rewolucja i rozpad.
A co z obawą przed atomowymi głowicami w ręku ewentualnych lokalnych watażków? Czy naprawdę wolimy permanentny i niezbywalny lęk wobec moskiewskiego centrum? Lęk przed Moskwą, która już od ponad pół wieku straszy świat atomową apokalipsą? Pozbądźmy się leku wobec Rosji raz na zawsze! Ogłośmy, że naszym celem jest jej denuklearyzacja. Jest to znacznie lepsza strategia niż karmienie euroazjatyckiego potwora naszym lękiem-szacunkiem.
Strach przed rosyjską, (a wcześniej sowiecką) siłą paraliżował przez lata wolny świat. Czy ten lęk był uzasadniony? Nikt przez lata nie sprawdził realności tej rzekomej potęgi. Jestem pod wielkim wrażeniem siły ukraińskiego oporu, ale skala niepowodzeń agresora nakazuje stawiać także pytania dotyczące słabości Rosji – pytania dotyczące jej realnej siły.
Na paradzie … … i w podkijowskiej Buczy
Mylili się wszyscy, chociaż może w różnym stopniu. Armia, która przez miesiąc w tak nieudolny sposób prowadzi wojnę ze Zbrojnymi Siłami Ukrainy, nie jest armią supermocarstwa. Skąd więc się brało przeświadczenie o rosyjskiej sile? Z pasma rosyjskich sukcesów militarnych w poprzednich konfliktach? Spróbujmy rosyjskie „sukcesy” podsumować cofając się w głąb historii. Z góry przepraszam za długą listę, ale może powinniśmy spojrzeć na problem z odpowiedniego dystansu.
Walki w Syrii (od 2012).
Siły rosyjskie walczą tam z formacjami nieregularnymi i z nieuznawanymi międzynarodowo tworami politycznymi, a sukcesy nie są imponujące. W tym samym rejonie Cahal (siły zbrojne Izraela – państwa niewielkiego terytorialnie i demograficznie), od II Wojny Światowej odnosił sukcesy naprawdę błyskotliwe, w walce z różnymi siłami arabskimi. Na takim tle, “sukcesy” rosyjskie nie wyglądają oszałamiająco.
Rosyjski sukces w Gruzji (2008) był realny, chociaż niepełny.
Wobec małej Gruzji Rosja wykorzystała swoje siły zbrojne, podsycając prawdziwe napięcia etniczne. Oderwano od Gruzji pewne terytoria. Sukces ten nie jest jednak ostateczny i na pewno obecnej Gruzji nie można traktować jako terytorium, jakie zostało „na powrót zintegrowane” z imperium.
Wojna w Czeczenii (od 1994).
Rosyjskie próby opanowania niewielkiej, kaukaskiej krainy, to prawdziwa kompromitacja. Czeczenia – mniejsza ludnościowo od Warszawy – stała się dla Rosji problemem militarnym. Przypomnijmy, że pierwszą Wojnę Czeczeńską Rosja przegrała.
Wojna w Afganistanie (od 1978) to kolejna rosyjska (sowiecka) porażka.
Była to przegrana w terenie trudnym i w wojnie przeciw wojowniczym góralom (w dodatku zaopatrywanym przez USA), ale skala tej klęski była tak duża i na tyle widoczna, że walnie przyczyniła się do upadku ZSRR.
W okresie komunizmu (od 1945) Armia Czerwona (do spółki z innymi armiami komunistycznymi) stłumiła „Praską Wiosnę” i pokonała węgierskich powstańców z 1956 roku, w obu przypadkach nie można jednak mówić o pełnych działaniach typu wojennego, lecz raczej o wykorzystaniu wojska jako sił pacyfikacyjnych.
Dochodzimy do źródła przeświadczenia o rosyjskiej potędze – II wojna Światowa.
Przypomnijmy, że ZSRR walczyło jedynie z Niemcami, a w wojnę z Japonią zaangażowało się dopiero po pokonaniu III Rzeszy. Niemcy walczyły jednak na kilku frontach, a skala sowieckiego sukcesu, to połączenie radzieckiego „mięsa armatniego” i ekonomicznej potęgi zachodu. Co prawda większość czołgów ZSRR robiło samodzielnie, ale skala amerykańskich dostaw (dosłownie wszystkiego) była olbrzymia: od żywności i kabli telefonicznych, po samoloty, samochody i transportery (czołgi zresztą też). Pamiętajmy również, że od drugiej strony frontu, potęga gospodarcza Niemiec była druzgotana amerykańsko-angielskimi nalotami bombowymi. Zajęcie szeregu krajów Europy Środkowej pod koniec wojny jest częścią tej wojny i nie dowodzi prężności i siły ZSRR.
W okresie międzywojennym (1918-39) trwały zmagania rosyjsko-japońskie na dalekim wschodzie, bez wyraźnego wskazania zwycięzcy, a wcześniej miała miejsce wojna polsko-sowiecka 1919-1920 ze skutkiem świetnie nam znanym. Pierwszą Wojnę Światową (1914-18) Rosja wyraźnie przegrała, tak samo jak wojnę Rosyjsko-Japońską z lat 1904-1905.
W wieku XIX Rosja toczyła wojny przeciw upadającej Turcji nazywanej wtedy „chorym człowiekiem Europy”. Wyrwała ona Turkom Zakaukazie i Bałkany, ale porażka w Wojnie Krymskiej z 1853-56 pokazała, że rosyjska armia przegrywa (i to na własnym terytorium),w zderzeniu z armiami krajów europejskich, gdy te włączą się do konfliktu.
W tymże wieku Rosja tłumiła polskie powstania, a w roku 1849 miała miejsce udana rosyjska interwencja po stronie Austrii na terenie zbuntowanych Węgier. Niemal cały wiek XIX to również tłumienie buntów na Kaukazie, ale tam, walcząc z małymi narodami osiągała ona sukcesy drogą eksterminacji całych społeczności.
Zatrzymajmy się na pokonaniu Napoleona na początku XIX wieku.
W samej Rosji jest to sukces porównywalny z II Wojną Światowa („Wielką Wojną Ojczyźnianą”). Jednak przypomnijmy tutaj, że Cesarz Francuzów został pokonany przez koalicję: Anglii, Rosji i de facto całych Niemiec (które, choć były wtedy podzielone, to stopniowo stanęły przeciw Napoleonowi).
Cały ten szereg wojen nie wygląda na wystarczający dowód „rosyjskiej potęgi”. W ostateczności imperium jednak trwało, a nawet rozwijało się. Skąd więc ten paradoks? Źródłem sukcesu Rosji nie jest atrakcyjność modelu państwa. Wiele Imperiów, po pierwotnej fazie podboju, oferowało podbitym ludom realny wzrost poziomu życia i awans cywilizacyjny. Z rosyjskim imperium było i jest inaczej (może należ zrobić wyjątek dla niektórych obszarów syberyjskich). Jego trwanie to w dużej mierze zarządzanie tylko przemocą i strachem. Lokalnie na Kaukazie było to (a może wciąż jest) zarządzanie strachem także strachem przed innymi – najczęściej Turcją. Zapytajmy ostatecznie: skąd więc brała się rosyjska siła? Ja widzę trzy jej źródła.
Pierwsze to defensywna rozległość terytorium. Ściganie pobitej rosyjskiej armii na olbrzymich euroazjatyckich przestrzeniach nie należało do łatwych – choćby logistycznie. Ten czynnik pozwalał przetrwać Rosjanom najtrudniejsze kryzysy.
Drugie to siła ofensywna. Były to zawsze masy żołnierzy, o których życie nikt nigdy nie dbał – „ludzi u nas dużo”. Czy jednak na pewno tak jest do dziś? W podejściu dowództwa tak, ale sytuacja demograficzna uległa gruntownej zmianie. Wcześniejsze wojny prowadzone były w dużej mierze rękami podbitych uprzednio ludów (na Kaukazie na chwałę imperium w XIX wieku zginęło tysiące Polaków, a w Afganistanie tysiące Ukraińców), ale w międzyczasie Stalin podczas II Wojny Światowej i w czasie różnych represji rozrzutnie roztrwonił ten największy rosyjski potencjał – ludzi. Pamiętajmy też, że obecna Rosja straciła swoje imperialne peryferia: Polskę, Ukrainę, Kraje Bałtyckie, Finlandię, Zakaukazie, Azję Środkową… Nie. Hasło: „ludzi u nas dużo” może tym razem okazać się zgubne. Przypomnijmy, że Polska razem z Ukrainą ma ponad połowę potencjału demograficznego Rosji.
Ostatnim źródłem rosyjskich sukcesów, był stosunek do Rosji krajów Zachodu.
Rzadko kiedy pojawiał się ktoś potężny, kto chciał realnie jej zaszkodzić (ta konstatacja jest absolutnie sprzeczna z rosyjskim poczuciem, że cały świat czyha na to, by Rosję zniszczyć). Z zachodniego punktu widzenia Rosja była najczęściej elementem zewnętrznym, który jeden z zachodnich krajów wykorzystywał przeciwko drugiemu. W wojnach była wygodnym rezerwuarem owego taniego „mięsa armatniego”, o którym pisałem wcześniej.
Powróćmy też do źródeł zachodniego lęku przed Rosją. Upojony radosną konsumpcją, a wcześniej zmęczony wojną Zachód nigdy nie zamierzał ryzykować konfliktu z ZSRR – wojny, która już w pierwszych latach byłaby prawdopodobnie wygrana. Poświęcono wolność Europy Środkowej dla własnego spokojnego i dostatniego życia. Lęk przed sowiecką potęgą był dla pokojowych społeczeństw USA i Europy lękiem przed jakąkolwiek wojną. Strach przed bronią jądrową przypominał (i do dziś przypomina) nieskończoną licytację pokera, w której nie można powiedzieć „sprawdzam”. Pogarda władców ZSRR (Rosji) dla życia własnych poddanych i umiłowanie życiowych przyjemności na Zachodzie powoduje, że sam lęk działa na zachodnich polityków jak użycie broni atomowej. Powiedzmy jednak głośno: dla świata byłoby to straszne, ale dla Rosji byłby to (tym razem naprawdę) koniec.
Na paradzie …… i po walce
Owo „sprawdzam” powiedziała teraz Ukraina i okazało się, że rosyjska potęga była blefem. Za jej słabością stoi niesprawność państwa z wszechobecną (również w armii) korupcją i wyniesiona z dawnych czasów pogarda dowództwa wobec własnych żołnierzy. Dysproporcja cywilizacyjna między Rosją a światem obecnie jeszcze wzrosła. Rosja jest rozpaczliwie technologicznie zależna od reszty świata, a przez oderwanie się od niej dawnych peryferii i kryzys demograficzny straciła znaczną część swojej ludzkiej siły. Na dodatek, na wschodnich rubieżach chiński smok nie czai się do ataku, on już rozpoczął trawienie Rosji.
Przegrana w wojnie z Ukrainą to koniec Rosji. Kilka lat temu ustawiono w pobliżu Kremla pomnik Włodzimierza Wielkiego (…) moskiewski pomnik jest większy od kijowskiego, cóż jednak z tego?
Kilka lat temu ustawiono w pobliżu Kremla pomnik Włodzimierza Wielkiego (chrzciciela Rusi, jednego z ojców dynastii Rurykowiczów). Włodzimierz chrzcił w Kijowie, ale moskiewski pomnik jest większy od kijowskiego. Cóż jednak z tego? To w Kijowie jest „Chreszczatyk” – ulica, którą według tradycji lud udawał się na włodzimierzowy chrzest. Wielkość Moskiewskiego pomnika obrazuje coś innego; skalę desperacji rosyjskiej władzy. Pokazuje wagę posiadania Kijowa dla samego sensu rosyjskiego państwa.
Chrzest Włodzimierza i jego pomnik nad Dnieprem w Kijowie – w miejscu masowego chrztu Rusinów
Dokąd walka o „ruskie ziemie” trwała z „Polską” i „Litwą” (a było tak przez wieki), to Moskwa mogła mówić o „obronie Rusi”. Teraz Kijów (centrum dawnej Rusi), wymówił Moskwie posłuszeństwo samodzielnie i w pełni niezależnie. Bez Kijowa Rosja jest tylko jednym z podmiotów powstałym po średniowiecznym rozpadzie – i to podmiotem peryferyjnym i obcym etnicznie. Podmiotem z azjatycką przeszłością i … przyszłością – wobec rosnącego lawinowo uzależnienia od Chin.
Wiele w Polsce o tym pisano i wiele jeszcze się napisze (wypada wspomnieć choćby Joachima Lelewela jaki poświęcał temu swoje prace już 200 lat temu), wahałem się wiec, czy pisać na ten temat. Jednak zważywszy luki w historycznej świadomości, pozwolę sobie przypomnieć rzeczy dla niektórych oczywiste.
Ukraiński banknot z Włodzimierzem Wielkim
Słowo „Rosja” jest greckie. O wiele starsza i miejscowa jest nazwa „Ruś”. To nie przypadek, że Rosjanie piszą „Rosja” przez dwa „s” – tak właśnie jest w języku greckim. Tradycja grecko-bizantyjska używała tej nazwy, ale zasięg jej stosowania był ograniczony. Popularność tego pojęcia przyniósł dopiero wiek XVIII wraz z oświeceniem jakie na nowo odkrywało antyk i grecką kulturę. Do tego pojęcia, równocześnie dodano łacińskie „Imperium” i to ostatecznie nobilitowało państwowy, peryferyjny projekt „Imperium Rosyjskiego” – projekt nie mający geograficznie nic wspólnego z Rzymem (a i z Konstantynopolem „drugim Rzymem” związek był jedynie symboliczny).
Hellenizacja pojęcia „Ruś” była jednak drugim krokiem w budowie rosyjskiego mitu państwowego. Pierwszym – i to dużo starszym – było przejęcie samej nazwy „Ruś”. Prawdziwa „Ruś” miała stolicę w Kijowie – „Ruś Kijowska”. Ziemie stanowiące zalążek dzisiejszej Rosji, były terenami kolonizowanymi przez ruskich książąt i były obce etnicznie. Rozbicie dzielnicowe Rusi w XI wieku i początek najazdów mongolskich w XIII ostatecznie podzieliły i osłabiły Ruś.
Rdzeń ziem dawnej Rusi Kijowskiej poszedł jedną drogą, moskiewskie peryferia drugą. Elity ziem dzisiejszej Ukrainy i Białorusi współtworzyły Wielkie Księstwo Litewskie – to stąd język „ruski” („rusiński”) stał się językiem urzędowym Wielkiego Księstwa Litewskiego. Część ziem zachodniej Rusi silnie związana rodzinnie z Piastami, związała się w XIV wieku z Polską (to dlatego mieliśmy „Ruskie Województwo”, ale też „ruskie pierogi”, czy „ruski miesiąc”). Wybór zachodnich Rusinów to wybór oparcia się o Europę, w walce z zagrożeniem z Azji. Tu właśnie jesteśmy u źródeł I Rzeczpospolitej.
Inną drogę wybrali ruscy książęta panujący w Mokwie. Oddaleni od zachodu, zbudowali swoją władzę na podporządkowaniu się mongolskim najeźdźcom. Przyjmowali ich model polityczny. Panując na terenach skolonizowanych, nie byli ograniczani przez typowe dla rusińskich miast wiece – od samego początku tworzyli model państwa despotycznego. Również od samego początku był to też twór wieloetniczny, obejmujący oprócz Słowian, również Tatarów i Ugrofinów.
Zderzenie Moskwy z Litwą, a potem Rzeczpospolitą postawiło na porządku dziennym hasło „zjednoczenia ziem ruskich”. Trzeba jednak pamiętać, że panujący na dawnej Rusi Rurykowicze, wymarli w Moskwie wraz z końcem XVI wieku, a w Rzeczpospolitej przetrwali nieco dłużej jako członkowie elity. Zamiast więc „zbierania przez Moskwę ziem ruskich” , lepiej mówić o walce dwóch przeciwstawnych modeli państwa.
Wiek XVIII przyniósł dwie zasadnicze zmiany: w zarządzaniu „Imperium Rosyjskim”, ważną rolę zaczęli odrywać bałtyccy Niemcy, dodając do azjatyckiego despotyzmu, zachodnioeuropejski absolutyzm, a pod koniec wieku upadła Rzeczpospolita i decydująca masa ziem dawnej Rusi Kijowskiej weszła w skład Rosji. Posiadanie przez Rosję Kijowa jest symbolicznym zwieńczeniem tego procesu. Kijów jest uprawomocnieniem idei „zbierania ruskich ziem”, ale też uzasadnieniem używania pojęcia Rosja.
Obrona Terytorialna Kijowa z herbem miasta Archaniołem Michałem
Dziś, kilkadziesiąt milionów ludzi broni na Ukrainie innej niż despotyczno-imperialna, wolnościowej wizji rusińskiej (ruskiej) przeszłości i takich też planów na przyszłość. Centrum tego oporu jest Kijów – „macierz ruskich grodów”. Tak – bez Kijowa Rosja nie będzie Rosją i to również stąd owa determinacja władców moskiewskiego Kremla. To stąd desperacja w próbie wygrania wojny, której ostatecznie już nie da się wygrać.
Dwa dni temu, 7 lipca, byłem uczestnikiem prezentacji książki „Miejsca/miejsce pamięci w polsko-ukraińskim dialogu porozumienia (80. Rocznica Zbrodni Katyńskiej)”. Przede wszystkim raz jeszcze gratuluję autorom i składam im wielkie podziękowania za ich – jakże potrzebną – pracę badawczą. Przy tej okazji zjawiają się jednak inne, bardziej ogólne refleksje.
Pamięć historyczna jednoczy. Jednoczy nie tylko wspólne zwycięstwo i radość, ale też wspólna przegrana i tragedia. Kiedy byłem młodym człowiekiem, to „Dolinka Katyńska” na warszawskich Powązkach, była ważnym elementem budowania we mnie i moich rówieśnikach, sprzeciwu wobec narzuconej przez Moskwę, komunistycznej władzy.
Wspólne tragedie mogą też jednoczyć narody. Celebrowanie pamięci o nich może się stawać ważnym elementem ich współpracy, a na poziomie świadomości społeczeństw, wiązać je mentalnie. Z takiej perspektywy, ukraińskie badania nad Zbrodnią Katyńską (umownie, pod tą nazwą kryje się całość sowieckiej akcji z 1940 roku, a nie tylko zbrodnia w samym Katyniu) mają też ukraińską perspektywę.
Na ile Ukraina i Ukraińcy są symbolicznymi potomkami ofiar, a na ile katów sowieckich zbrodni? Czym dla współczesnej Ukrainy był Związek Sowiecki? A może precyzyjniej: Czym jest Ukraina dla Związku Sowieckiego? Czy jest jego spadkobiercą? Czy chce tym spadkobiercą być? Nie ma tutaj jednoznacznej i prostej odpowiedzi.
Z jednej strony zbrodnie sowieckie są w pełni potępiane, z drugiej jednak, pod radzieckim zwycięstwem w 1945 roku Ukraina się podpisuje, a przecież owo „zwycięstwo” na nowo zainstalowało nad Dnieprem, obcy, zbrodniczy reżim, który nie przestał być zbrodniczy, aż do swojego końca.
Wszyscy, którzy wjeżdżają od zachodu do Kijowa główną arterią, trafiają na potężny sowiecki monument zwycięstwa, z gwiazdą na szczycie, z sowieckimi emblematami … – Monument „Peremohy”… A może tylko „Pabiedy”? To miło wygrywać, ale może lepiej przegrać w swojej sprawie, niż wygrać w cudzej…
My, Polacy „przerobiliśmy” ten temat. Świetnie go opisuje nowela Henryka Sienkiewicza „Bartek Zwycięzca”; historia polskiego chłopa, poddanego pruskiego, który dzielnie walczył w wojnie niemiecko-francuskiej za niemieckiego cesarza… Niedawno, książka ukazała się po ukraińsku i to (chyba) bez wsparcia polskiego państwa. Jest potrzebna na Ukrainie…
Pamięć o „polskim” Katyniu, ale też ukraińskie „Katynie” (a przecież było ich wiele z Głodomorem w pierwszej kolejności) pomagają odrywać się od sowieckiego świata. Dlatego tak ważne są badania i pamięć. Jednak dopiero perspektywa noweli Sienkiewicza pokazuje właściwy punk widzenia. Punkt z którego sowieckie monumenty znikną we mgle przeszłości. Uważam, że Ukraina jest tutaj na dobrej drodze.
Wolność jako wartość, cenię wyjątkowo, ale jej zagrożeń upatruje gdzie indziej niż myśl liberalna. Liberalizm instynktownie widzi zagrożenie w każdym państwie i każdej władzy. Ja uważam, że nasze wspólne państwo jest jedyną siłą, która może zabezpieczy naszą wolność. Potrzebne jest tylko jedno: społeczeństwo obywateli (przepraszam raczej: „Obywateli” przez wielkie „O”)
Dziś demokrację często rozumiemy jako liberalną i to najczęściej nie dodając nawet takiego przymiotnika. W takim myśleniu „władza większości” jest ograniczana przez prawa jednostki (za to drugie odpowiada liberalizm). Problem polega na tym, że siły mające strzec owych praw jednostki znalazły się de facto w rękach pozademokratycznych struktur. „Obrońcami” wolności jednostki, stają się w razie potrzeby: międzynarodowe organizacje, prawnicze korporacje, media (najczęściej prywatne i lewicujące) i inne. Mówiąc wprost: wspomniane środowiska są pozbawione legitymacji do reprezentowania kogokolwiek poza sobą – są po prostu uzurpatorami; bo gdzie jest legitymacja ich władzy? Chowając się za prawami „nie podlegającymi dyskusji”, przyklejają łatkę „populizmu” tym wszystkim, którzy próbują naruszyć przestrzeń zarezerwowaną dla „liberalnych praw jednostki”. Owi „obrońcy” bronią często nie tylko swojej wizji świata, ale też swoich przywilejów i monopoli.
Dzisiejszy liberalizm jest ideologią kryptooligarchiczną. Odbierając kompetencje państwu nie oddaje ich „wolnym obywatelom”, ale obywatelom (a właściwie pozapaństwowym instytucjom) silniejszym. Oddaje ją tym, którzy są bogatsi, których stać na lepsze kancelarie prawne, którzy są w stanie przez media wpływać na świadomość społeczeństwa.
Najbardziej typowa, upowszechniona w publicystyce, jest wizja świata rozciągniętego między dwa bieguny polityczne: totalitarny despotyzm i liberalną demokrację. Gdzieś pomiędzy jednym i drugim znajduje się „autorytaryzm”, który jednak dla wizji ogólnej jest drugoplanowy. Słowo „totalitarny” ma w tym opisie podwójne znacznie: z jednej strony pokazuje dążenia „chorych” państw do powiększenia zakresu swojej władzy, z drugiej, pozwala wytłumaczyć ewentualne poparcie jakie „totalitarna” władza ma w społeczeństwie – to po prostu wynik skutecznej propagandy stwarzającej tabuny „fanatyków”. Inne są więc nie tylko państwa, ale i społeczeństwa: Świat ludzi wolnych i świat zniewolonych (choć ci drudzy mogą o tym nawet nie wiedzieć). Jednak przecież w społeczeństwach „wolnych” żyją tacy sami ludzie jak „fanatycy” z krajów „zniewolonych”, różnicą jest czynnik kształtujący ich myślenie. Ten dychotomiczny podział maskuje zjawisko realnie nam zagrażające: oligarchizację naszego świata. Współczesna jednostka jest bezbronna jeśli tylko stanie na drodze oligarchy (dziś najczęściej jakiejś korporacji)
Starożytni Grecy – inaczej niż my – postrzegali świat w powtarzających się cyklach. Arystoteles opisał polityczny kołowrót systemów, w którym demokracja przechodzi w oligarchię, ta w tyranię, a ta znowu w demokrację. Interesująca nas faza przejścia między demokracją, a oligarchią jest skutkiem naturalnego zamykania się warstw wyższych i „zmęczenia polityką” w społecznych dołach.
Daleki jestem od historycznego determinizmu, więc moje pytanie nie brzmi „czy można?” tylko „jak?” ową oligarchizację powstrzymać, albo chociaż opóźnić. Jedyną naszą obroną jesteśmy my sami zorganizowani w demokratycznej wspólnocie. Jedynym co możemy przeciwstawić oligarchom jest państwo z jego prerogatywami i instytucjami. Oczywiście trzeba poczynić tu wyraźna zastrzeżenia: państwo z jednej strony demokratyczne, a z drugiej sprawne.
W większości, dominujące w sztuce współczesnejtrendy, są silnie zaangażowane lewicowo. Artyści mają niekwestionowalne prawo do własnych wyborów ideowych, jednak sama, konstatacja takiego faktu, pokazuje pewien problem ponieważ oznacza, że znaczna część społeczeństwa nie odnajduje w sztuce swojego głosu.
Nie jestem tu obiektywny. Posiadam własny gust – jak każdy. Mało tego, na własnych ścianach mam zawieszone kopie: Napoleona Ordy, Artura Grottgera, Józefa Brandta, Wojciech Kossaka, Davida Robertsa. Na telefonie mam katalogi z muzyką Chopina i Mozarta… Wszyscy oni od dawna nie żyją, może więc nie powinienem w ogóle wypowiadać się na temat współczesnej sztuki. Nie jestem jednak jedyny, pytanie więc pozostaje: Czy naprawdę możemy powiedzieć, że moje (szerzej: jakieś) gusty są gorsze i ja (niewyrobiony ciemniak) powinienem pokornie pochylić głowę i zaakceptować, że z moich podatków finansowane są artystyczne dzieła i przedsięwzięcia, jakich nie tylko nie potrafię odczuć, ale także takie jakie wywołują mój głęboki sprzeciw? Odpowiedź pozytywna to pytanie jest możliwa, ale oznacza jedno: Jakaś grupa ludzi „wie lepiej”, a reszcie od tego wara.
W triadzie: artysta – dzieło – odbiorca, mamy dziś wyraźną dominację tego pierwszego, artyści najchętniej mówią nie o świecie, lecz o sobie, a odbiorca jest zobowiązany zrozumieć ich dzieło. Ja mam tutaj głębokie poczucie zagubienia społecznego sensu sztuki.
W opisie świata i w jego rozumieniu, jesteśmy zależni od języka. Język zarówno mówiony, jak i pisany, w swojej warstwie komunikacyjnej jest wygodnym narzędziem, ale wiemy jak bardzo nie można oddać słowami niektórych głębokich przeżyć. Sztuka (także literatura w swojej warstwie będącej czymś więcej niż komunikacją) jest wejściem na inny poziom, jest przekazem próbującym ominąć owe ograniczenie zapośredniczenia językiem.
Obcowanie ze sztuką daje nam poczucie kontaktu ze jakimś zjawiskiem, za pomocą takiego przekazu którego nie można zastąpić prostą narracją. I tutaj zasadnicza uwaga: artysta samodzielnie analizujący swoje dzieło, jest zaprzeczeniem prawdziwego artysty, bo po co dzieło, jeśli jest ono zastępowalne analizą (dziś częściej ideowym manifestem)? Po co artysta je tworzy skoro może nam po prostu wygłosić swój manifest. Takie ideowe deklaracje mogą być w dziele zawarte, ale w najmniejszym stopniu nie są sztuce niezbędne.
Ze wspomnianej przeze mnie triady: artysta – dzieło – odbiorca, wybieram dzieło i odbiorcę. Sztuka jest dla mnie relacją dzieła z odbiorcą. To pozwala nam zrozumieć podobieństwo naszych wewnętrznych reakcji na kontakt ze zjawiskami przyrody (np.: tęcza, burza, piękno krajobrazu) z reakcjami na dzieła sztuki. Pozwala wytłumaczyć jak przedmioty użytkowe z mienionych epok (takie jak grecka ceramika, albo stare żelazko), są w naszych domach eksponowane i stają się artefaktami o charakterze artystycznym. Decydujące jest tutaj nasze wrażenie w kontakcie z obiektem.
Artysta ma znaczenie uboczne i jest po prostu „producentem” działających artystycznie artefaktów. A co jeśli „produkowane” przez niego artefakty nie działają? A jeśli działają na nielicznych? A jeśli wymagają uprzedniego opisu ze strony twórcy? Co wtedy? Odpowiedź jest prosta: to nie sztuka. Aby artysta przemówił do odbiorcy niezbędny jest kulturowy kontekst. Bez niego pozostają tylko proste odruchy bazujące na naszej cielesności.
Artysta może być też niczym pasożyt i żywić się kontestacją kulturowego ładu, ale wtedy ostatnim wywołującymi rezonans „dziełami” staną się: bluźnierstwo i obsceniczność – ataki na miejsca trwania tabu, czytelne w swoim głosie tylko dotąd, dokąd ów ład funkcjonuje. Później artysta i jego dzieło nie wywołają już nawet zniesmaczenia, stając się pustym głosem w bezludnej kulturowo przestrzeni. – To kulturowy kontekst jest kanałem komunikacji z odbiorcą. Bez niego nie będzie artystycznego przeżycia.
Co się stało ze sztuką? Co się stało z artystami i odbiorcami? Skąd ten „przechył” sztuki na lewo? To wszystko niesłychanie ciekawe pytania i jako historyk chętnie bym się w nie zagłębił, ale to chyba szerszy temat na inny tekst.
Tutaj, na koniec, zatrzymałbym się na jeszcze jednym, ciekawym zjawisku: ogromnym rozdźwiękiem między kulturą popularną, a sztuką. Taki rozdźwięk był zawsze, ale teraz przepaść między jednym i drugim jest – można tak powiedzieć – systemowa.
Sztuka współczesna została zwolniona z obowiązku dbania o masowego odbiorcę, a od kultury masowej (wzgardzonej i niższej) nie oczekujemy wyższych wrażeń. Kultura popularna jest masowo konsumowana mimo swej złej opinii, a z drugiej strony nieliczni odbiorcy współczesnej sztuki „wyższej”, swoimi wyborami artystycznymi aspirują do grona elity. – Prawdziwy obraz społeczeństwa, które się rozwarstwia i traci zdolność komunikacji z sobą.
Wielkiego dzieła muzycznego nie zagramy na grzebieniu. Do wielkiej sztuki niezbędny jest bogaty kulturowy kontekst. Można nie lubić obrazów Henryka Siemiradzkiego, ale jak przeżywać jego dzieło „Dirce chrześcijańska” skoro nikt nie wie kto to Dirce? I prawdziwym problem nie jest to, że trzeba zajrzeć do Wikipedii, lecz to, że nie widzimy takiej potrzeby. Zaiste królestwo ignorantów pod niebem pyszałków.