Królestwo ignorantów pod niebem pyszałków

W większości, dominujące w sztuce współczesnej trendy, są silnie zaangażowane lewicowo. Artyści mają niekwestionowalne prawo do własnych wyborów ideowych, jednak sama, konstatacja takiego faktu, pokazuje pewien problem ponieważ oznacza, że znaczna część społeczeństwa nie odnajduje w sztuce swojego głosu.

Nie jestem tu obiektywny. Posiadam własny gust – jak każdy. Mało tego, na własnych ścianach mam zawieszone kopie: Napoleona Ordy, Artura Grottgera, Józefa Brandta, Wojciech Kossaka, Davida Robertsa. Na telefonie mam katalogi z muzyką Chopina i Mozarta… Wszyscy oni od dawna nie żyją, może więc nie powinienem w ogóle wypowiadać się na temat współczesnej sztuki. Nie jestem jednak jedyny, pytanie więc pozostaje: Czy naprawdę możemy powiedzieć, że moje (szerzej: jakieś) gusty są gorsze i ja (niewyrobiony ciemniak) powinienem pokornie pochylić głowę i zaakceptować, że z moich podatków finansowane są artystyczne dzieła i przedsięwzięcia, jakich nie tylko nie potrafię odczuć, ale także takie jakie wywołują mój głęboki sprzeciw? Odpowiedź pozytywna to pytanie jest możliwa, ale oznacza jedno: Jakaś grupa ludzi „wie lepiej”, a reszcie od tego wara.

W triadzie: artysta – dzieło – odbiorca, mamy dziś wyraźną dominację tego pierwszego, artyści najchętniej mówią nie o świecie, lecz o sobie, a odbiorca jest zobowiązany zrozumieć ich dzieło. Ja mam tutaj głębokie poczucie zagubienia społecznego sensu sztuki.

W opisie świata i w jego rozumieniu, jesteśmy zależni od języka. Język zarówno mówiony, jak i pisany, w swojej warstwie komunikacyjnej jest wygodnym narzędziem, ale wiemy jak bardzo nie można oddać słowami niektórych głębokich przeżyć. Sztuka (także literatura w swojej warstwie będącej czymś więcej niż komunikacją) jest wejściem na inny poziom, jest przekazem próbującym ominąć owe ograniczenie zapośredniczenia językiem.

Obcowanie ze sztuką daje nam poczucie kontaktu ze jakimś zjawiskiem, za pomocą takiego przekazu którego nie można zastąpić prostą narracją. I tutaj zasadnicza uwaga: artysta samodzielnie analizujący swoje dzieło, jest zaprzeczeniem prawdziwego artysty, bo po co dzieło, jeśli jest ono zastępowalne analizą (dziś częściej ideowym manifestem)? Po co artysta je tworzy skoro może nam po prostu wygłosić swój manifest. Takie ideowe deklaracje mogą być w dziele zawarte, ale w najmniejszym stopniu nie są sztuce niezbędne.

Ze wspomnianej przeze mnie triady: artysta – dzieło – odbiorca, wybieram dzieło i odbiorcę. Sztuka jest dla mnie relacją dzieła z odbiorcą. To pozwala nam zrozumieć podobieństwo naszych wewnętrznych reakcji na kontakt ze zjawiskami przyrody (np.: tęcza, burza, piękno krajobrazu) z reakcjami na dzieła sztuki. Pozwala wytłumaczyć jak przedmioty użytkowe z mienionych epok (takie jak grecka ceramika, albo stare żelazko), są w naszych domach eksponowane i stają się artefaktami o charakterze artystycznym. Decydujące jest tutaj nasze wrażenie w kontakcie z obiektem.

Artysta ma znaczenie uboczne i jest po prostu „producentem” działających artystycznie artefaktów. A co jeśli „produkowane” przez niego artefakty nie działają? A jeśli działają na nielicznych? A jeśli wymagają uprzedniego opisu ze strony twórcy? Co wtedy? Odpowiedź jest prosta: to nie sztuka. Aby artysta przemówił do odbiorcy niezbędny jest kulturowy kontekst. Bez niego pozostają tylko proste odruchy bazujące na naszej cielesności.

Artysta może być też niczym pasożyt i żywić się kontestacją kulturowego ładu, ale wtedy ostatnim wywołującymi rezonans „dziełami” staną się: bluźnierstwo i obsceniczność – ataki na miejsca trwania tabu, czytelne w swoim głosie tylko dotąd, dokąd ów ład funkcjonuje. Później artysta i jego dzieło nie wywołają już nawet zniesmaczenia, stając się pustym głosem w bezludnej kulturowo przestrzeni. – To kulturowy kontekst jest kanałem komunikacji z odbiorcą. Bez niego nie będzie artystycznego przeżycia.

Co się stało ze sztuką? Co się stało z artystami i odbiorcami? Skąd ten „przechył” sztuki na lewo? To wszystko niesłychanie ciekawe pytania i jako historyk chętnie bym się w nie zagłębił, ale to chyba szerszy temat na inny tekst.

Tutaj, na koniec, zatrzymałbym się na jeszcze jednym, ciekawym zjawisku: ogromnym rozdźwiękiem między kulturą popularną, a sztuką. Taki rozdźwięk był zawsze, ale teraz przepaść między jednym i drugim jest – można tak powiedzieć – systemowa.

Sztuka współczesna została zwolniona z obowiązku dbania o masowego odbiorcę, a od kultury masowej (wzgardzonej i niższej) nie oczekujemy wyższych wrażeń. Kultura popularna jest masowo konsumowana mimo swej złej opinii, a z drugiej strony nieliczni odbiorcy współczesnej sztuki „wyższej”, swoimi wyborami artystycznymi aspirują do grona elity. – Prawdziwy obraz społeczeństwa, które się rozwarstwia i traci zdolność komunikacji z sobą.

Wielkiego dzieła muzycznego nie zagramy na grzebieniu. Do wielkiej sztuki niezbędny jest bogaty kulturowy kontekst. Można nie lubić obrazów Henryka Siemiradzkiego, ale jak przeżywać jego dzieło „Dirce chrześcijańska” skoro nikt nie wie kto to Dirce? I prawdziwym problem nie jest to, że trzeba zajrzeć do Wikipedii, lecz to, że nie widzimy takiej potrzeby. Zaiste królestwo ignorantów pod niebem pyszałków.

Mój narodowy „Coming out”

Podobno niektórzy „życzliwi”, po to, aby zdezawuować moje działania, mówią, że jestem Ukraińcem.

To nieprawda – jestem Polakiem.

Czy moje życie, to polska droga? Myślę że tak. Mógłbym zapisać się do ZSMP albo do ZSP, mógłbym być w Towarzystwie Przyjaźni Polsko – Radzieckiej. Wychować się mógłbym w domu rodziców „budujących” PRL w: UB, SB, ZOMO, KBW… Może wtedy nikt by mnie nie pytał o moją polskość?

Cóż to znaczy przynależeć do narodu?

Decydują pochodzenie, wychowanie i świadomy wybór.

Od trzeciego roku życia wychowywała mnie, samotnie Mama. Nazwisko noszę po niej. Rodziny ojca praktycznie nie znam – ale on był „stuprocentowym” Polakiem spod Pułtuska. Moja Mama pochodziła z terenów siedleckich. Moja Babcia z jej strony, to tamtejsza zagrodowa szlachta – Skolimowscy. Mój Dziadek od strony mamy – Grzegorz Czyżewski – był Ukraińcem, pułkownikiem w armii Petlury. Dziadek zmarł w 1936 roku, kiedy Mama miała cztery lata. W rodzinie mówiono, że Dziadek był w armii ukraińskiej, ale był Polakiem z Ukrainy – tak mówiono…

Mimo, że sam jestem historykiem, to przez wiele lat nie badałem tej sprawy uważając, że zajmowanie się historią rodzinną to coś jakby wstydliwego – jakbyśmy chcieli się dopisać do cudzej chwały, jakbyśmy przypinali sobie cudze ordery.

Stopniowo dowiadywałem się, o Dziadku i Pradziadku – Pawle Czyżewskim. O ich roli w historii Ukrainy, ale było to dla mnie jak czytanie starych baśni w wieku dorosłym – nie formowały mnie, nie towarzyszyły w dzieciństwie. Kilka lat temu dowiedziałem się o związku Czyżewskich z Hadziaczem i było to dla mnie ogromne zaskoczenie (Hadziacz jest przecież dla polsko-ukraińskich relacji symboliczny). Dwa lata temu, dziadka i jego brata, jako wyższych oficerów armii petlurowskiej, upamiętniono w tym mieście tablicą pamiątkową. Okazało się, że dziadek miał jeszcze drugiego brata, który został na Ukrainie i jego potomkowie wciąż żyją w Hadziaczu i jego okolicy.

Języka ukraińskiego uczyłem się stopniowo podczas wymian międzyszkolnych, które jako nauczyciel organizowałem. Kiedy zaproponowano mi objęcie stanowiska dyrektora Instytutu Polskiego w Kijowie, to musiałem włożyć wielki wysiłek, aby się ukraińskiego douczyć.

Tyle pochodzenie, a wychowanie…? 

Moja Mama była wielką polską patriotką. Nie znosiła komunizmu. Jej niska emerytura była częściowo skutkiem tego, że chociaż pełniła obowiązki dyrektora kadr w swoim zakładzie pracy, to dyrektorem formalnie nie została, bo nie chciała wstąpić do PZPR – pamiętam rozmowę z nią na ten temat, kiedy mówiła mi o tym pewnego razu po powrocie z pracy (była rozżalona, ale też w pewnym sensie dumna ze swojego wyboru).

Wychowała mnie też epoka. Miałem 15 lat w okresie pierwszej „Solidarności”. Brałem udział w akcjach ulotkowych, chodziłem na demonstracje (pamiętam msze za Ojczyznę w kościele Świętego Krzyża i pamiętam swoją irytację na wezwania do pokojowego rozchodzenia się po mszach u księdza Jerzego na Żoliborzu – ja byłem wtedy bardzo radykalny, chciałem komunizm obalać siłą). Powoli też zaczynała się moja przygoda z historią i widziałem siebie jako kontynuatora powstańców 1863 – powoli stawałem się „Jagiellończykiem”.

Dwa lat z życia zabrał mi okres służby wojskowej. Po powrocie z wojska, składałem książki w podziemiu i stałem się jeszcze bardziej radykalny (szczegóły tu przemilczę). W okresie zmiany PRL na III RP znalazłem się na Wydziale Historycznym UW. Z tym przyszło moje działanie w NZS i Lidze Republikańskiej – część z tych znajomości to moi przyjaciele do dziś. Nie jestem tego pewien, ale chyba jakoś na studiach pierwszy raz pojechałem na Ukrainę – oczywiście do Lwowa, tak zwyczajnie turystycznie.

A mój wybór?

Jestem Polakiem. I to jestem nim w sposób mocny. W naszym, życiu są rzeczy które robimy „w ramach” naszej tożsamości narodowej i takie od niej niezależne (np.: kiedy jem zupę to nie jako Polak, tylko niejako „prywatnie”. Podobnie gdy się golę i jeżdżę na rowerze).

Otóż ja (jak zgodnie twierdzą ci, którzy mnie znają) – podczepiam pod swoją polskość, co się tylko da: chodzę po supermarketach z aplikacją „Pola” sprawdzając pochodzenie kupowanych towarów, mam na tapecie komputerowej Grottgera, a telefon dzwoni mi patriotyczną muzyką.

Problem polega na tym, że mamy różne polskości.

„Polską rządzą dwie trumny” – jak mówił Jerzy Giedroyć. Ja jestem „Rzeczpospolitakiem”. Jeśli według niektórych ta moja polskość nie jest polskością właściwą, to jestem w dobrym towarzystwie, jest przecież cała polska tradycja takiego traktowania naszej Ojczyzny. W ramach takiego podejścia do świata, narody dawnej Rzeczpospolitej są nam szczególnie bliskie. Nie tylko Ukraińcy, ale też Litwini i Białorusini, a także Żydzi. Inne myślenie o Polsce ja traktuję jako redukcję.

Wśród Ukraińców czuję się bardzo dobrze, ale nieco obco. Chyba pełniej odczuwam swoją przynależność do innej (łacińskiej) kultury.

Ukraińskie (anarchiczne niemal) pragnienie wolności czasem imponuje, a czasem wywołuje zwątpienie. Ukraińcy są – w moim odczuciu – zdecydowanie bardziej niż europejska średnia, spontaniczni i niezdyscyplinowani. Lubię to, że kiedy słyszą polski akcent, to wyrażają sympatię i jeśli tylko potrafią, to próbują coś powiedzieć po polsku – podczas obecnego pobytu na Ukrainie i podczas wcześniejszych wyjazdów ani razu (dosłownie: ani razu!) nie spotkałem się tu z narodową niechęcią do mnie – jako Polaka.

Jestem dumny z mojego Dziadka, pułkownika Grzegorza Czyżewskiego. Chyba najbardziej imponuje mi jego udział w II Pochodzie Zimowym w 1921 roku. Jako człowiek zachował się „jak trzeba”. Mam nadzieję, że moje „pochodzenie”, tak ważne w ukraińskim myśleniu o narodzie, pomoże mi dotrzeć do Ukraińców z opowieścią, jak wspaniała jest Polska i za co ja ją kocham.

Czy to polska droga?

Myślę że tak.

Mógłbym zapisać się do ZSMP albo do ZSP, mógłbym być w Towarzystwie Przyjaźni Polsko – Radzieckiej. Wychować się mógłbym w domu rodziców „budujących” PRL w: UB, SB, ZOMO, KBW…

Może wtedy nikt by mnie nie pytał o moją polskość?

Jestem Polakiem na Ukrainie i dobrze się z tym czuję.