Prawda o Rosyjskiej potędze.

Ktoś wreszcie powiedział: „sprawdzam”

Strach przed rosyjską, (a wcześniej sowiecką) siłą paraliżował przez lata wolny świat. Czy ten lęk był uzasadniony? Nikt przez lata nie sprawdził realności tej rzekomej potęgi. Jestem pod wielkim wrażeniem siły ukraińskiego oporu, ale skala niepowodzeń agresora nakazuje stawiać także pytania dotyczące słabości Rosji – pytania dotyczące jej realnej siły.

Mylili się wszyscy, chociaż może w różnym stopniu. Armia, która przez miesiąc w tak nieudolny sposób prowadzi wojnę ze Zbrojnymi Siłami Ukrainy, nie jest armią supermocarstwa. Skąd więc się brało przeświadczenie o rosyjskiej sile? Z pasma rosyjskich sukcesów militarnych w poprzednich konfliktach? Spróbujmy rosyjskie „sukcesy” podsumować cofając się w głąb historii. Z góry przepraszam za długą listę, ale może powinniśmy spojrzeć na problem z odpowiedniego dystansu.

Walki w Syrii (od 2012). 

Siły rosyjskie walczą tam z formacjami nieregularnymi i z nieuznawanymi międzynarodowo tworami politycznymi, a sukcesy nie są imponujące. W tym samym rejonie Cahal (siły zbrojne Izraela – państwa niewielkiego terytorialnie i demograficznie), od II Wojny Światowej odnosił sukcesy naprawdę błyskotliwe, w walce z różnymi siłami arabskimi. Na takim tle, “sukcesy” rosyjskie nie wyglądają oszałamiająco.

Rosyjski sukces w Gruzji (2008) był realny, chociaż niepełny. 

Wobec małej Gruzji Rosja wykorzystała swoje siły zbrojne, podsycając prawdziwe napięcia etniczne. Oderwano od Gruzji pewne terytoria. Sukces ten nie jest jednak ostateczny i na pewno obecnej Gruzji nie można traktować jako terytorium, jakie zostało „na powrót zintegrowane” z imperium.

Wojna w Czeczenii (od 1994).

Rosyjskie próby opanowania niewielkiej, kaukaskiej krainy, to prawdziwa kompromitacja. Czeczenia – mniejsza ludnościowo od Warszawy –  stała się dla Rosji problemem militarnym. Przypomnijmy, że pierwszą Wojnę Czeczeńską Rosja przegrała.

Wojna w Afganistanie (od 1978) to kolejna rosyjska (sowiecka) porażka. 

Była to przegrana w terenie trudnym i w wojnie przeciw wojowniczym góralom (w dodatku zaopatrywanym przez USA), ale skala tej klęski była tak duża i na tyle widoczna, że walnie przyczyniła się do upadku ZSRR.

W okresie komunizmu (od 1945) Armia Czerwona (do spółki z innymi armiami komunistycznymi) stłumiła  „Praską Wiosnę” i pokonała węgierskich powstańców z 1956 roku, w obu przypadkach nie można jednak mówić o pełnych działaniach typu wojennego, lecz raczej o wykorzystaniu wojska jako sił pacyfikacyjnych.

Dochodzimy do źródła przeświadczenia o rosyjskiej potędze – II wojna Światowa.

Przypomnijmy, że ZSRR walczyło jedynie z Niemcami, a w wojnę z Japonią zaangażowało się dopiero po pokonaniu III Rzeszy. Niemcy walczyły jednak na kilku frontach, a skala sowieckiego sukcesu, to połączenie radzieckiego „mięsa armatniego” i ekonomicznej potęgi zachodu. Co prawda większość czołgów ZSRR robiło samodzielnie, ale skala amerykańskich dostaw (dosłownie wszystkiego) była olbrzymia: od żywności i kabli telefonicznych, po samoloty, samochody i transportery (czołgi zresztą też). Pamiętajmy również, że od drugiej strony frontu, potęga gospodarcza Niemiec była druzgotana amerykańsko-angielskimi nalotami bombowymi. Zajęcie szeregu krajów Europy Środkowej pod koniec wojny jest częścią tej wojny i nie dowodzi prężności i siły ZSRR.

W okresie międzywojennym (1918-39) trwały zmagania rosyjsko-japońskie na dalekim wschodzie, bez wyraźnego wskazania zwycięzcy, a wcześniej miała miejsce wojna polsko-sowiecka 1919-1920 ze skutkiem świetnie nam znanym. Pierwszą Wojnę Światową (1914-18) Rosja wyraźnie przegrała, tak samo jak wojnę Rosyjsko-Japońską z lat 1904-1905. 

W wieku XIX Rosja toczyła wojny przeciw upadającej Turcji nazywanej wtedy „chorym człowiekiem Europy”. Wyrwała ona Turkom Zakaukazie i Bałkany, ale porażka w Wojnie Krymskiej z 1853-56 pokazała, że rosyjska armia przegrywa (i to na własnym terytorium),w zderzeniu z armiami krajów europejskich, gdy te włączą się do konfliktu.

W tymże wieku Rosja tłumiła polskie powstania, a w roku 1849 miała miejsce udana rosyjska interwencja po stronie Austrii na terenie zbuntowanych Węgier. Niemal cały wiek XIX to również tłumienie buntów na Kaukazie, ale tam, walcząc z małymi narodami osiągała ona sukcesy drogą eksterminacji całych społeczności. 

Zatrzymajmy się na pokonaniu Napoleona na początku XIX wieku.

W samej Rosji jest to sukces porównywalny z II Wojną Światowa („Wielką Wojną Ojczyźnianą”).  Jednak przypomnijmy tutaj, że Cesarz Francuzów został pokonany przez koalicję: Anglii, Rosji i de facto całych Niemiec (które, choć były wtedy podzielone, to stopniowo stanęły przeciw Napoleonowi).

Cały ten szereg wojen nie wygląda na wystarczający dowód „rosyjskiej potęgi”. W ostateczności imperium jednak trwało, a nawet rozwijało się. Skąd więc ten paradoks? Źródłem sukcesu Rosji nie jest atrakcyjność modelu państwa. Wiele Imperiów, po pierwotnej fazie podboju, oferowało podbitym ludom realny wzrost poziomu życia i awans cywilizacyjny. Z rosyjskim imperium było i jest inaczej (może należ zrobić wyjątek dla niektórych obszarów syberyjskich). Jego trwanie to w dużej mierze zarządzanie tylko przemocą i strachem. Lokalnie na Kaukazie było to (a może wciąż jest) zarządzanie strachem także strachem przed innymi – najczęściej Turcją. Zapytajmy ostatecznie: skąd więc brała się rosyjska siła? Ja widzę trzy jej źródła.

Pierwsze to defensywna rozległość terytorium. Ściganie pobitej rosyjskiej armii na olbrzymich euroazjatyckich przestrzeniach nie należało do łatwych – choćby logistycznie. Ten czynnik pozwalał przetrwać Rosjanom najtrudniejsze kryzysy.

Drugie to siła ofensywna. Były to zawsze masy żołnierzy, o których życie nikt nigdy nie dbał – „ludzi u nas dużo”. Czy jednak na pewno tak jest do dziś? W podejściu dowództwa tak, ale sytuacja demograficzna uległa gruntownej zmianie. Wcześniejsze wojny prowadzone były w dużej mierze rękami podbitych uprzednio ludów (na Kaukazie na chwałę imperium w XIX wieku zginęło tysiące Polaków, a w Afganistanie tysiące Ukraińców), ale w międzyczasie Stalin podczas II Wojny Światowej i w czasie różnych represji rozrzutnie roztrwonił ten największy rosyjski potencjał – ludzi. Pamiętajmy też, że obecna Rosja straciła swoje imperialne peryferia: Polskę, Ukrainę, Kraje Bałtyckie, Finlandię, Zakaukazie, Azję Środkową… Nie. Hasło: „ludzi u nas dużo” może tym razem okazać się zgubne. Przypomnijmy, że Polska razem z Ukrainą ma ponad połowę potencjału demograficznego Rosji.

Ostatnim źródłem rosyjskich sukcesów, był stosunek do Rosji krajów Zachodu. 

Rzadko kiedy pojawiał się ktoś potężny, kto chciał realnie jej zaszkodzić (ta konstatacja jest absolutnie sprzeczna z rosyjskim poczuciem, że cały świat czyha na to, by Rosję zniszczyć). Z zachodniego punktu widzenia Rosja była najczęściej elementem zewnętrznym, który jeden z zachodnich krajów wykorzystywał przeciwko drugiemu. W wojnach była wygodnym rezerwuarem owego taniego „mięsa armatniego”, o którym pisałem wcześniej. 

Powróćmy też do źródeł zachodniego lęku przed Rosją. Upojony radosną konsumpcją, a wcześniej zmęczony wojną Zachód nigdy nie zamierzał ryzykować konfliktu z ZSRR – wojny, która już w pierwszych latach byłaby prawdopodobnie wygrana. Poświęcono wolność Europy Środkowej dla własnego spokojnego i dostatniego życia. Lęk przed sowiecką potęgą był dla pokojowych społeczeństw USA i Europy lękiem przed jakąkolwiek wojną. Strach przed bronią jądrową przypominał (i do dziś przypomina) nieskończoną licytację pokera, w której nie można powiedzieć „sprawdzam”. Pogarda władców ZSRR (Rosji) dla życia własnych poddanych i umiłowanie życiowych przyjemności na Zachodzie powoduje, że sam lęk działa na zachodnich polityków jak użycie broni atomowej. Powiedzmy jednak głośno: dla świata byłoby to straszne, ale dla Rosji byłby to (tym razem naprawdę) koniec. 

Owo „sprawdzam” powiedziała teraz Ukraina i okazało się, że rosyjska potęga była blefem. Za jej słabością stoi niesprawność państwa z wszechobecną (również w armii) korupcją i wyniesiona z dawnych czasów pogarda dowództwa wobec własnych żołnierzy. Dysproporcja cywilizacyjna między Rosją a światem obecnie jeszcze wzrosła. Rosja jest rozpaczliwie technologicznie zależna od reszty świata, a przez oderwanie się od niej dawnych peryferii i kryzys demograficzny straciła znaczną część swojej ludzkiej siły. Na dodatek, na wschodnich rubieżach chiński smok nie czai się do ataku, on już rozpoczął trawienie Rosji.

 To może być koniec rosyjskiego pokera.

Koniec państwowego projektu „Rosja”

Przegrana w wojnie z Ukrainą to koniec Rosji. Kilka lat temu ustawiono w pobliżu Kremla pomnik Włodzimierza Wielkiego (…) moskiewski pomnik jest większy od kijowskiego, cóż jednak z tego?

Kilka lat temu ustawiono w pobliżu Kremla pomnik Włodzimierza Wielkiego (chrzciciela Rusi, jednego z ojców dynastii Rurykowiczów). Włodzimierz chrzcił w Kijowie, ale moskiewski pomnik jest większy od kijowskiego. Cóż jednak z tego? To w Kijowie jest „Chreszczatyk” – ulica, którą według tradycji lud udawał się na włodzimierzowy chrzest. Wielkość Moskiewskiego pomnika obrazuje coś innego; skalę desperacji rosyjskiej władzy. Pokazuje wagę posiadania Kijowa dla samego sensu rosyjskiego państwa.

Dokąd walka o „ruskie ziemie” trwała z „Polską” i „Litwą” (a było tak przez wieki), to Moskwa mogła mówić o „obronie Rusi”. Teraz Kijów (centrum dawnej Rusi), wymówił Moskwie posłuszeństwo samodzielnie i w pełni niezależnie. Bez Kijowa Rosja jest tylko jednym z podmiotów powstałym po średniowiecznym rozpadzie – i to podmiotem peryferyjnym i obcym etnicznie. Podmiotem z azjatycką przeszłością i … przyszłością – wobec rosnącego lawinowo uzależnienia od Chin.

Wiele w Polsce o tym pisano i wiele jeszcze się napisze (wypada wspomnieć choćby Joachima Lelewela jaki poświęcał temu swoje prace już 200 lat temu), wahałem się wiec, czy pisać na ten temat. Jednak zważywszy luki w historycznej świadomości, pozwolę sobie przypomnieć rzeczy dla niektórych oczywiste.

Słowo „Rosja” jest greckie. O wiele starsza i miejscowa jest nazwa „Ruś”. To nie przypadek, że Rosjanie piszą „Rosja” przez dwa „s” – tak właśnie jest w języku greckim. Tradycja grecko-bizantyjska używała tej nazwy, ale zasięg jej stosowania był ograniczony. Popularność tego pojęcia przyniósł dopiero wiek XVIII wraz z oświeceniem jakie na nowo odkrywało antyk i grecką kulturę. Do tego pojęcia, równocześnie dodano łacińskie „Imperium” i to ostatecznie nobilitowało państwowy, peryferyjny projekt „Imperium Rosyjskiego” – projekt nie mający geograficznie nic wspólnego z Rzymem (a i z Konstantynopolem „drugim Rzymem” związek był jedynie symboliczny).

Hellenizacja pojęcia „Ruś” była jednak drugim krokiem w budowie rosyjskiego mitu państwowego. Pierwszym – i to dużo starszym – było przejęcie samej nazwy „Ruś”. Prawdziwa „Ruś” miała stolicę w Kijowie – „Ruś Kijowska”. Ziemie stanowiące zalążek dzisiejszej Rosji, były terenami kolonizowanymi przez ruskich książąt i były obce etnicznie. Rozbicie dzielnicowe Rusi w XI wieku i początek najazdów mongolskich w XIII ostatecznie podzieliły i osłabiły Ruś.

Rdzeń ziem dawnej Rusi Kijowskiej poszedł jedną drogą, moskiewskie peryferia drugą. Elity ziem dzisiejszej Ukrainy i Białorusi współtworzyły Wielkie Księstwo Litewskie – to stąd język „ruski” („rusiński”)  stał się językiem urzędowym Wielkiego Księstwa Litewskiego. Część ziem zachodniej Rusi silnie związana rodzinnie z Piastami, związała się w XIV wieku z Polską (to dlatego mieliśmy „Ruskie Województwo”, ale też „ruskie pierogi”, czy „ruski miesiąc”). Wybór zachodnich Rusinów to wybór oparcia się o Europę, w walce z zagrożeniem z Azji. Tu właśnie jesteśmy u źródeł I Rzeczpospolitej.

Inną drogę wybrali ruscy książęta panujący w Mokwie. Oddaleni od zachodu, zbudowali swoją władzę na podporządkowaniu się mongolskim najeźdźcom. Przyjmowali ich model polityczny. Panując na terenach skolonizowanych, nie byli ograniczani przez typowe dla rusińskich miast wiece – od samego początku tworzyli model państwa despotycznego. Również od samego początku był to też twór wieloetniczny, obejmujący oprócz Słowian, również Tatarów i Ugrofinów.

Zderzenie Moskwy z Litwą, a potem Rzeczpospolitą postawiło na porządku dziennym hasło „zjednoczenia ziem ruskich”. Trzeba jednak pamiętać, że panujący na dawnej Rusi Rurykowicze, wymarli w Moskwie wraz z końcem XVI wieku, a w Rzeczpospolitej przetrwali nieco dłużej jako członkowie elity. Zamiast więc „zbierania przez Moskwę ziem ruskich” , lepiej mówić o walce dwóch przeciwstawnych modeli państwa.

Wiek XVIII przyniósł dwie zasadnicze zmiany: w zarządzaniu „Imperium Rosyjskim”, ważną rolę zaczęli odrywać bałtyccy Niemcy, dodając do azjatyckiego despotyzmu, zachodnioeuropejski absolutyzm, a pod koniec wieku upadła Rzeczpospolita i decydująca masa ziem dawnej Rusi Kijowskiej weszła w skład Rosji. Posiadanie przez Rosję Kijowa jest symbolicznym zwieńczeniem tego procesu. Kijów jest uprawomocnieniem idei „zbierania ruskich ziem”, ale też uzasadnieniem używania pojęcia Rosja.

Dziś, kilkadziesiąt milionów ludzi broni na Ukrainie innej niż despotyczno-imperialna, wolnościowej wizji rusińskiej (ruskiej) przeszłości i takich też planów na przyszłość. Centrum tego oporu jest Kijów – „macierz ruskich grodów”. Tak – bez Kijowa Rosja nie będzie Rosją i to również stąd owa determinacja władców moskiewskiego Kremla. To stąd desperacja w próbie wygrania wojny, której ostatecznie już nie da się wygrać.

Przeciw koalicji agentów, pożytecznych idiotów, oraz ludzi z niepełną formacją kulturową

Siła polskiego poparcia dla Ukrainy wynika (…) z naszego stosunku do Rosji i Rosjan (…). W głębokim sensie tego słowa Polacy są „nie-Rosjanami”.

Mimo powszechności krytyki tego, co robi współczesna Rosja, co prawda niekiedy (w bezpośredniej dyskusji, czy pod postem) w naszym polskim środowisku, pojawia się głos dysonansu. Jakaś obrona Rosji, jakieś wątpliwości. Brzmi to jednak jak fałszywa nuta w symfonii…

Siła polskiego poparcia dla Ukrainy wynika z zsumowania kilku fundamentalnych czynników.

Po pierwsze, z ogólnoświatowego oburzenia na niesprowokowaną agresję mocarstwa na słabsze państwo.

Po drugie, z poczucia bliskości geograficznej i ludzkiej (to tuż za miedzą – u sąsiadów, to ludzie podobni do nas, których dobrze znamy – setki tysięcy migrantów z Ukrainy w ciągu ostatnich lat przewinęły się przez Polskę).

Po trzecie, z lęku o nas samych – wszak wszystko wskazuje na to, że możemy być następni w kolejce.

Po czwarte jednak, z naszego stosunku do Rosji i Rosjan – i tu chciałbym się zatrzymać.

Wybaczcie mi domowy wykład dialektyki, ale w opisie siebie samego – tak indywidualnie jak i zbiorowo, to kim jesteśmy, określane jest przez wyraźne wskazywanie przeciwnego bieguna – kim nie jesteśmy („to nie ja”, „to nie my”). Każda tożsamość jest tak zbudowana. W głębokim sensie tego słowa Polacy są „nie-Rosjanami”.


W okresie I Rzeczpospolitej szlachecka wolność była przeciwstawiana „moskiewskiemu despotyzmowi”. W XIX wieku, kiedy nowoczesna tożsamość narodowa nabierała kształtu, to nasza walka o niepodległość była walką nie tylko o oderwanie się od rosyjskiego imperium, ale i o przeciwstawny do rosyjskiego model państwa – obywatele zamiast poddanych. Taki obraz został utrwalony w kanonie literatury, w malarstwie i pieśni. Utrwalono go w dwudziestoleciu międzywojennym. Przeniesiono na pokolenie „Kolumbów”.

Pozwólcie cytat:


„…Kto powiedział, że Moskale
Cnymi braćmi są Lechitów,
Temu pierwszy w łeb wypalę
Przed kościołem Karmelitów;
Kto nie uczuł w gnuśnym bycie
Naszych kajdan, praw zniewagi,
To jak zdrajcy wydrę życie
Na niemszczonych kościach Pragi…”

Polskość to jest ten projekt. Mógł być inny, ale jest taki.

Oczywiście na jego obrzeżach trwała dyskusja.

Ważny w polskości jest też stosunek do drugiego sąsiada – Niemców. Jednak ten ostatni miał znaczenie proporcjonalnie mniejsze – przecież nawet II Wojna Światowa to dla nas też „17 września” i „Katyń”. Niepowodzenia propagandowe komunizmu, czy tradycyjnej myśli „endeckiej”, miały u swoich podstaw „rusofilstwo”, tak sprzeczne z ukształtowaną już polskością.

Skąd się więc biorą w Polsce owi „obrońcy” Rosji (na szczęście jest ich śladowa ilość – nie powiem: liczba)?

Są to dwie grupy.

Pierwsza z nich instynktownie odczuwa, że antyrosyjskość to wzmożenie klasycznego patriotyzmu, tak znienawidzonego przez różnej maści postnowoczesność. Cały model ich świata zostaje unieważniony na poziomie realnych wydarzeń za granicą i na poziomie świadomości społeczeństwa. To z tej grupy płyną hasła redukujące odpowiedzialność za wojnę do osoby samego włodarza Kremla.

Druga grupa to ludzie uważający sami siebie za ultra patriotów.
Biorą swoje rusofilstwo z historycznej niechęci do ukraińskości. Wielkość polskiej flagi jaką wymachują rekompensuje im brak refleksji nad tym, czym jest polskość. Świadomość tego, czym realnie była I Rzeczpospolita jest w tym środowisku nieobecna. Uważają się za jedynych jej spadkobierców, dbając nie o to, by zbudowana przez Jagiellonów wspólnota żyła, ale o to, żeby pozostała w grobie, pod warunkiem, że to tylko oni będą nosili rocznicowe znicze na jej mogiłę…

Geneza obu grup jest podobna.

W najlepszym dla nich wariancie, są skutkiem błędu w polskiej oświacie; nie przeczytali odpowiednich lektur i nie nauczyli się na pamięć odpowiednich wierszy, nie przerobili też materiału ojczystej historii (a może to wszystko okazało się dla nich zbyt trudne). Realnie są szanowanymi przeze mnie współobywatelami, ale nie współrodakami.
Na szczęście nie jest ich zbyt wielu…

Współczesne wydarzenia, jak fala tsunami, porywają także większość tych, którzy jeszcze pół roku temu byli sympatykami takiego myślenia. I oby tak dalej. Będzie to niewielkie, nasze polskie, partykularne dobro, wynikające z ukraińskiego nieszczęścia.

Noc Grudniowa … Noc Listopadowa…

Do wydarzeń 13 grudnia 1981 roku mam stosunek osobisty. Wtedy, 40 lat temu byłem nastolatkiem. Dorastałem w Stanie Wojennym. Nie ma w tym mojej zasługi, jest raczej rodzaj historycznego przypadku, ale moja młodość stała się młodością demonstracji, ulotek, mszy za Ojczyznę, podziemnych wydawnictw…

Prawdopodobnie ta przeszłość pchnęła mnie potem w kierunku radykalnego antykomunizmu lat 90-tych – już w czasach III RP. Wraz z Ligą Republikańską protestowaliśmy corocznie w „Grudniową Noc” pod domem Jaruzelskiego żądając rozliczenia komunistycznych zbrodni. Mam teraz wiele uwag do filmu „Noc z generałem”, ale jest on pewnym dokumentem naszych działań i kilkakrotnie mówiłem w nim rzeczy z którymi i dziś bym się zgodził .

Teraz jestem daleko od Warszawy, ale stawiając świecę w oknie mam poczucie kontynuacji – chociaż kontaktu z przyjaciółmi z tamtych lat brakuje mi …

Kiedy dziś myślę o Grudniowej Nocy 13 grudnia 1981, to uderza mnie antysymetria z Nocą Listopadową z 1830 roku.

Chętnie mówimy o „narodowej niewoli”, jednak w rzeczywistości sprawa jest zawsze bardziej złożona. Zależność Ojczyzny bywa mniejsza lub większa, a zdrajcy mają swoje – niekiedy poważne -argumenty (co nie znaczy, że mają rację).

Zarówno lata 1815-30, jak i 1944-1989 to czas częściowej suwerenności. Mieliśmy wtedy własne prawa, oświatę, monetę i budżet. Było też złożone z Polaków wojsko, nazywane wojskiem polskim (choć być może należałoby napisać „polskim”). Pamiętam tekst wojskowej przysięgi którą musiałem składać (bodaj w 1986 roku). Było tam między innymi:

„…stać nieugięcie na straży pokoju w braterskim przymierzu z Armią Radziecką i innymi sojuszniczymi armiami…”

Polacy służący w armii w latach 1815-30 składali przysięgę wierności bratu cara Aleksandra I (jeśli się nie mylę). Polskość i Polacy w obu przypadkach zostali sprowadzeni do roli imperialnej marchii.

Konstanty Pawłowicz Romanow
Wojciech Jaruzelski

Tu jednak podobieństwa się kończą. W „Noc Listopadową” 1830 owa armia zbuntowała się, w „Noc Grudniową” 1981 pozostała wierna swojemu moskiewskiemu mocodawcy – Hańba czasów współczesnych

Trzeba jednak pamiętać, że w 1830 roku spora grupa oficerów pozostała carowi wierna (co przepłaciła życiem), a większość oddziałów zachowała się neutralnie. Z drugiej strony Jaruzelski miał coś czego nie posiadał Wielki Książe Konstanty Pawłowicz – Jaruzelski miał ZOMO. W 1981 roku, Ludowe Wojsko Polskie wystąpiło najczęściej jedynie w formie statysty. Gdyby protesty były na taką skalę, że ZOMO byłoby zbyt słabe i gdyby Jaruzelski spróbował masowego użycia wojska to mogło być różnie…

Może więc nie byliśmy aż tak daleko od wypadków sprzed półtora wieku. Różnica polega na czy innym. W czasie Powstania Listopadowego te oddziały które były wierne Konstantemu, względnie szybko wróciły do Warszawy. Przyjęte były gorzej niż chłodno, ale potem, miały szansę bitewnym bohaterstwem odkupić „niewłaściwy wybór” w „Listopadową Noc”. Inaczej było z tymi, którzy wybrali wierność promoskiewskiej dyktaturze Wojciecha Jaruzelskiego – potem przez szereg lat bronili swoich biografii, powodując chaos moralny w interpretacji historii. To również dlatego, do dziś, musimy głośno i po imieniu nazywać bohaterstwo i zdradę nocy 12/13 grudnia 1981 roku. Musimy to robić dla naszej przyszłości.

Dwie książki i jeden pomnik

Dwa dni temu, 7 lipca, byłem uczestnikiem prezentacji książki „Miejsca/miejsce pamięci w polsko-ukraińskim dialogu porozumienia (80. Rocznica Zbrodni Katyńskiej)”. Przede wszystkim raz jeszcze gratuluję autorom i składam im wielkie podziękowania za ich – jakże potrzebną – pracę badawczą. Przy tej okazji zjawiają się jednak inne, bardziej ogólne refleksje.

Pamięć historyczna jednoczy. Jednoczy nie tylko wspólne zwycięstwo i radość, ale też wspólna przegrana i tragedia. Kiedy byłem młodym człowiekiem, to „Dolinka Katyńska” na warszawskich Powązkach, była ważnym elementem budowania we mnie i moich rówieśnikach, sprzeciwu wobec narzuconej przez Moskwę, komunistycznej władzy.

Wspólne tragedie mogą też jednoczyć narody. Celebrowanie pamięci o nich może się stawać ważnym elementem ich współpracy, a na poziomie świadomości społeczeństw, wiązać je mentalnie. Z takiej perspektywy, ukraińskie badania nad Zbrodnią Katyńską (umownie, pod tą nazwą kryje się całość sowieckiej akcji z 1940 roku, a nie tylko zbrodnia w samym Katyniu) mają też ukraińską perspektywę.

Na ile Ukraina i Ukraińcy są symbolicznymi potomkami ofiar, a na ile katów sowieckich zbrodni? Czym dla współczesnej Ukrainy był Związek Sowiecki? A może precyzyjniej: Czym jest Ukraina dla Związku Sowieckiego? Czy jest jego spadkobiercą? Czy chce tym spadkobiercą być? Nie ma tutaj jednoznacznej i prostej odpowiedzi.

Z jednej strony zbrodnie sowieckie są w pełni potępiane, z drugiej jednak, pod radzieckim zwycięstwem w 1945 roku Ukraina się podpisuje, a przecież owo „zwycięstwo” na nowo zainstalowało nad Dnieprem, obcy, zbrodniczy reżim, który nie przestał być zbrodniczy, aż do swojego końca.

Wszyscy, którzy wjeżdżają od zachodu do Kijowa główną arterią, trafiają na potężny sowiecki monument zwycięstwa, z gwiazdą na szczycie, z sowieckimi emblematami … – Monument „Peremohy”… A może tylko „Pabiedy”? To miło wygrywać, ale może lepiej przegrać w swojej sprawie, niż wygrać w cudzej…

My, Polacy „przerobiliśmy” ten temat. Świetnie go opisuje nowela Henryka Sienkiewicza „Bartek Zwycięzca”; historia polskiego chłopa, poddanego pruskiego, który dzielnie walczył w wojnie niemiecko-francuskiej za niemieckiego cesarza… Niedawno, książka ukazała się po ukraińsku i to (chyba) bez wsparcia polskiego państwa. Jest potrzebna na Ukrainie…

Pamięć o „polskim” Katyniu, ale też ukraińskie „Katynie” (a przecież było ich wiele z Głodomorem w pierwszej kolejności) pomagają odrywać się od sowieckiego świata. Dlatego tak ważne są badania i pamięć. Jednak dopiero perspektywa noweli Sienkiewicza pokazuje właściwy punk widzenia. Punkt z którego sowieckie monumenty znikną we mgle przeszłości. Uważam, że Ukraina jest tutaj na dobrej drodze.

Jagiellońska Ojczyzna – Skąd nasz ród

Wiele lat temu Jerzy Giedroyć wypowiedział słynną myśl o „dwóch trumnach” (Piłsudskiego i Dmowskiego), „które rządzą Polską”. Oczywiście, zdanie to można odczytywać jako konstatacje zapóźnienia polskiej polityki, albo wskazywać na jakieś inne różnice między Piłsudskim i Dmowskim – jednak dla mnie jest ono symbolem nieredukowalnych wzajemnie do siebie typów polskości. W ramach tych dwóch wizji polskości ja wybieram tę „jagiellońską”. Jest to wizja bliskiej współpracy krajów tworzących I Rzeczpospolitą, odbudowy więzi między nimi i odbudowy wspólnej przestrzeni kultury.

„Jagiellońskiej Ojczyźnie” postanowiłem poświęcić nieco uwagi patrząc na nią pod różnymi kątami. Zważywszy, że te refleksje daleko wykraczają poza wpisy na Facebooku postanowiłem zrobić z tego kilka tekstów na blogu. Zapraszam

2. Prawdziwy początek – władca naprawdę Wielki

Patrząc na początki potęgi państw Jagiellonów, my Polacy widzimy zazwyczaj stopniowy wzrost siły Polski Piastów, której zwieńczeniem jest zebranie w XIV/XV wiekach ogromnych terytoriów. Symbolem takiego myślenia jest dla mnie malowanie na mapach historycznych na ten sam kolor państwa Bolesława Chrobrego i Rzeczpospolitej po Unii Lubelskiej (jedno i drugie to po prostu „Polska”). Co ciekawe taka wizja odpowiada nie tylko polskiemu nacjonalistycznemu myśleniu, ale także nacjonalistom litewskim i ukraińskim, z tą różnicą, że postrzegają oni ten proces jako zjawisko negatywne.

Przyznam, że ja widzę w takiej narracji nie tylko anachronizm, ale i zwykłe uproszczenie. Prawda była inna. W X-XI wiekach, na naszych terenach istniały państwa należące do władców. Zamiast mówić o „Polsce” i „Rusi Kijowskiej” poprawniej byłoby mówić o krajach Piastów i Rurykowiczów. Świadomość polityczna była w większości wypełniana przez wierność dynastii. Naturalne w takiej sytuacji podziały dzielnicowe w obu krajach, doprowadziły do politycznego osłabienia i wystawiły nasze tereny na presję cesarsko-niemiecką od zachodu i koczowiczo-mongolską od wschodu.

Tak reklamowane w naszej historii „zjednoczenie Polski” przez Władysława Łokietka w początkach XIV wieku, było zebraniem w jego ręku 30-40% tego co niemal dwa wieki wcześniej zostało podzielone przez jego prapradziada… Znaczna część ziem jakie wtedy nie weszły w skład łokietkowego państwa, pozostała poza naszymi granicami do … 1945 roku.

Ruś spustoszona przez Mongołów podzieliła się jeszcze głębiej… W najdalszym, zachodnim koncie, przetrwała myśl książęca szukająca ucieczki od mongolskiej zależności. Widziano ją w związkach z zachodem, w tym z sąsiednimi Piastami panującymi w Małopolsce i Mazowszu. Uważane za przodka współczesnej Ukrainy Księstwo Halicko-Włodzimierskie (bo to o nim mowa), w „łokietkowych” czasach gościło u siebie na tronie … Piasta z Mazowsza którego matka była Rurykowiczką…

Ów fragment Państwa Piastów i podobnej wielkości Rusińskie Księstwo Halicko-Włodzimierskie zjednoczył Kazimierz Wielki, przyjmując schedę po swoim ojcu z jednej i kuzynie z drugiej strony. Nie było mowy o kulturowym „wynarodowieniu”, a granice etniczne sprzed owego połączenia przetrwały do XX wieku – tyle, że w porównaniu z naszymi czasami, „etniczność” miała wtedy znikome znaczenie.

Oblicze Kazimierza Wielkiego z wawelskiego nagrobka – źródło Wikipedia

Ważnym zjawiskiem był natomiast stopniowy wzrost w tak skonstruowanym państwie, siły katolicyzmu i wraz z tym kultury i pisma łacińskiego, ale to wynikało z rosnącej, politycznej słabości Konstantynopola – centrum wschodniego, prawosławnego świata i było niezależne od społeczności mieszkającej nad Wisłą, Bugiem i Dniestrem.

Najbardziej popularne przedstawienie Kazimierza…

Oddając szacunek Mieszkowi I i Bolesławowi Chrobremu, Włodzimierzowi Wielkiemu i Jarosławowi Mądremu, musimy jednak stwierdzić, że w o wiele większym stopniu jesteśmy potomkami Kazimierza, bo to jego konstrukcja trwała przez następne wieki stapiając oba światy w stopniu widocznym do dziś.

Jagiellońska Ojczyzna – To już nie tylko marzenie…

Wiele lat temu Jerzy Giedroyć wypowiedział słynną myśl o „dwóch trumnach” (Piłsudskiego i Dmowskiego), „które rządzą Polską”. Oczywiście, zdanie to można odczytywać jako konstatacje zapóźnienia polskiej polityki, albo wskazywać na jakieś inne różnice między Piłsudskim i Dmowskim – jednak dla mnie jest ono symbolem nieredukowalnych wzajemnie do siebie typów polskości. W ramach tych dwóch wizji polskości ja wybieram tę „jagiellońską”. Jest to wizja bliskiej współpracy krajów tworzących I Rzeczpospolitą, odbudowy więzi między nimi i odbudowy wspólnej przestrzeni kultury.

„Jagiellońskiej Ojczyźnie” postanowiłem poświęcić nieco uwagi patrząc na nią pod różnymi kątami. Zważywszy, że te refleksje daleko wykraczają poza wpisy na Facebooku postanowiłem zrobić z tego kilka tekstów na blogu. Zapraszam

1. To już nie tylko marzenie…

Przez wiek XIX i początek XX, „Jagiellońska tradycja” była tylko marzeniem – polskim marzeniem (a precyzyjniej: marzeniem niektórych Polaków). Nic na nią nie wskazywało: brak było silnych partnerów na wschodzie, brak odpowiednich warunków w szerszym kontekście międzynarodowym. Pomimo mojej niezgody z myślą Romana Dmowskiego (którego możemy uznać za symboliczny biegun przeciwny do „Jagiellońskiej tradycji”), w jednym miejscu widziałem jej ogromną siłę. Była to siła realizmu w polityce, albo przynajmniej siła poszukiwania tegoż realizmu. Swoje własne sympatie traktowałem jak marzenie właśnie – tyle piękne co nierealne.    

Od końca XX wieku świat się jednak zmienił. Najważniejszym czynnikiem stał się powrót rosyjskiego imperializmu i to powrót w agresywnym jego wydaniu. Współczesny lęk przed Rosją stopniowo spychał na margines naturalną wśród naszych sąsiadów ze wschodu nieufność wobec Polski. We własnych niepodległych państwach wyrastało nowe pokolenie, patrzące na spuściznę I Rzeczpospolitej w sposób inny niż sowiecka propaganda i inny niż własna, nacjonalistyczna tradycja.

Zmieniliśmy się też my – Polacy. Część rodaków dostrzegła wśród naszych europejskich partnerów egoizm w polityce i pogoń za skrajnie lewicową ideologią. To w połączeniu ze stałym nadrabianiem polskiego zapóźnienia ekonomicznego wobec europejskiego centrum, wywołało chęć odgrywania bardziej samodzielnej roli, a ramach tego trzeba było rozglądać się za sojusznikami na wschodzie.

Egoizm zachodu i agresywność Rosji popychają ku sobie to co leż między nimi. Mówiąc symbolicznie: Nord Stream 2 łączy Niemcy i Rosję, ale – co paradoksalne – łączy też nas: Polskę, Ukrainę i Kraje Bałtyckie, łączy nas w poczuciu zagrożenia i w sprzeciwie wobec tej inicjatywy.

Stare marzenie o „Jagiellońskiej Ojczyźnie” okazało się raptem osią naszego realizmu. Marzeniem (nie zaprzeczam, że pięknym) jest dziś wiara w altruizm naszych zachodnioeuropejskich partnerów.

Oczywiście Polaków dotykają wszystkie problemy współczesności. Na najprostszym poziomie można powiedzieć, że aby Polską rządziły „dwie trumny” to trzeba kojarzyć kto w nich jest pochowany, a z wiedzą bywa coraz poważniejszy kłopot. Nie wykluczone, że my Polacy wybierzemy radosny świat konsumpcji (mi przypominający raczej orkiestrę grającą na tonącym „Titanicu”). Jeśli jednak postanowimy poważnie spojrzeć na rzeczywistość to dostrzeżemy, że stare marzenia musimy dziś wybrać z pragmatycznego punktu widzenia.

Moje kłopoty z liberalizmem

Wolność jako wartość, cenię wyjątkowo, ale jej zagrożeń upatruje gdzie indziej niż myśl liberalna. Liberalizm instynktownie widzi zagrożenie w każdym państwie i każdej władzy. Ja uważam, że nasze wspólne państwo jest jedyną siłą, która może zabezpieczy naszą wolność. Potrzebne jest tylko jedno: społeczeństwo obywateli (przepraszam raczej: „Obywateli” przez wielkie „O”)

Dziś demokrację często rozumiemy jako liberalną i to najczęściej nie dodając nawet takiego przymiotnika. W takim myśleniu „władza większości” jest ograniczana przez prawa jednostki (za to drugie odpowiada liberalizm).  Problem polega na tym, że siły mające strzec owych praw jednostki znalazły się de facto w rękach pozademokratycznych struktur. „Obrońcami” wolności jednostki, stają się w razie potrzeby: międzynarodowe organizacje, prawnicze korporacje, media (najczęściej prywatne i lewicujące) i inne. Mówiąc wprost: wspomniane środowiska są pozbawione legitymacji do reprezentowania kogokolwiek poza sobą – są po prostu uzurpatorami; bo gdzie jest legitymacja ich władzy? Chowając się za prawami „nie podlegającymi dyskusji”, przyklejają łatkę „populizmu” tym wszystkim, którzy próbują naruszyć przestrzeń zarezerwowaną dla „liberalnych praw jednostki”. Owi „obrońcy” bronią często nie tylko swojej wizji świata, ale też swoich przywilejów i monopoli.

Dzisiejszy liberalizm jest ideologią kryptooligarchiczną. Odbierając kompetencje państwu nie oddaje ich „wolnym obywatelom”, ale obywatelom (a właściwie pozapaństwowym instytucjom) silniejszym. Oddaje ją tym, którzy są bogatsi, których stać na lepsze kancelarie prawne, którzy są w stanie przez media wpływać na świadomość społeczeństwa.

Najbardziej typowa, upowszechniona w publicystyce, jest wizja świata rozciągniętego między dwa bieguny polityczne: totalitarny despotyzm i liberalną demokrację. Gdzieś pomiędzy jednym i drugim znajduje się „autorytaryzm”, który jednak dla wizji ogólnej jest drugoplanowy. Słowo „totalitarny” ma w tym opisie podwójne znacznie: z jednej strony pokazuje dążenia „chorych” państw do powiększenia zakresu swojej władzy, z drugiej, pozwala wytłumaczyć ewentualne poparcie jakie „totalitarna” władza ma w społeczeństwie – to po prostu wynik skutecznej propagandy stwarzającej tabuny „fanatyków”. Inne są więc nie tylko państwa, ale i społeczeństwa: Świat ludzi wolnych i świat zniewolonych (choć ci drudzy mogą o tym nawet nie wiedzieć). Jednak przecież w społeczeństwach „wolnych” żyją tacy sami ludzie jak „fanatycy” z krajów „zniewolonych”, różnicą jest czynnik kształtujący ich myślenie. Ten dychotomiczny podział maskuje zjawisko realnie nam zagrażające: oligarchizację naszego świata. Współczesna jednostka jest bezbronna jeśli tylko stanie na drodze oligarchy (dziś najczęściej jakiejś korporacji)

Starożytni Grecy – inaczej niż my – postrzegali świat w powtarzających się cyklach. Arystoteles opisał polityczny kołowrót systemów, w którym demokracja przechodzi w oligarchię, ta w tyranię, a ta znowu w demokrację. Interesująca nas faza przejścia między demokracją, a oligarchią jest skutkiem naturalnego zamykania się warstw wyższych i „zmęczenia polityką” w społecznych dołach.

Daleki jestem od historycznego determinizmu, więc moje pytanie nie brzmi „czy można?” tylko „jak?” ową oligarchizację powstrzymać, albo chociaż opóźnić. Jedyną naszą obroną jesteśmy my sami zorganizowani w demokratycznej wspólnocie. Jedynym co możemy przeciwstawić oligarchom jest państwo z jego prerogatywami i instytucjami. Oczywiście trzeba poczynić tu wyraźna zastrzeżenia: państwo z jednej strony demokratyczne, a z drugiej sprawne.

Królestwo ignorantów pod niebem pyszałków

W większości, dominujące w sztuce współczesnej trendy, są silnie zaangażowane lewicowo. Artyści mają niekwestionowalne prawo do własnych wyborów ideowych, jednak sama, konstatacja takiego faktu, pokazuje pewien problem ponieważ oznacza, że znaczna część społeczeństwa nie odnajduje w sztuce swojego głosu.

Nie jestem tu obiektywny. Posiadam własny gust – jak każdy. Mało tego, na własnych ścianach mam zawieszone kopie: Napoleona Ordy, Artura Grottgera, Józefa Brandta, Wojciech Kossaka, Davida Robertsa. Na telefonie mam katalogi z muzyką Chopina i Mozarta… Wszyscy oni od dawna nie żyją, może więc nie powinienem w ogóle wypowiadać się na temat współczesnej sztuki. Nie jestem jednak jedyny, pytanie więc pozostaje: Czy naprawdę możemy powiedzieć, że moje (szerzej: jakieś) gusty są gorsze i ja (niewyrobiony ciemniak) powinienem pokornie pochylić głowę i zaakceptować, że z moich podatków finansowane są artystyczne dzieła i przedsięwzięcia, jakich nie tylko nie potrafię odczuć, ale także takie jakie wywołują mój głęboki sprzeciw? Odpowiedź pozytywna to pytanie jest możliwa, ale oznacza jedno: Jakaś grupa ludzi „wie lepiej”, a reszcie od tego wara.

W triadzie: artysta – dzieło – odbiorca, mamy dziś wyraźną dominację tego pierwszego, artyści najchętniej mówią nie o świecie, lecz o sobie, a odbiorca jest zobowiązany zrozumieć ich dzieło. Ja mam tutaj głębokie poczucie zagubienia społecznego sensu sztuki.

W opisie świata i w jego rozumieniu, jesteśmy zależni od języka. Język zarówno mówiony, jak i pisany, w swojej warstwie komunikacyjnej jest wygodnym narzędziem, ale wiemy jak bardzo nie można oddać słowami niektórych głębokich przeżyć. Sztuka (także literatura w swojej warstwie będącej czymś więcej niż komunikacją) jest wejściem na inny poziom, jest przekazem próbującym ominąć owe ograniczenie zapośredniczenia językiem.

Obcowanie ze sztuką daje nam poczucie kontaktu ze jakimś zjawiskiem, za pomocą takiego przekazu którego nie można zastąpić prostą narracją. I tutaj zasadnicza uwaga: artysta samodzielnie analizujący swoje dzieło, jest zaprzeczeniem prawdziwego artysty, bo po co dzieło, jeśli jest ono zastępowalne analizą (dziś częściej ideowym manifestem)? Po co artysta je tworzy skoro może nam po prostu wygłosić swój manifest. Takie ideowe deklaracje mogą być w dziele zawarte, ale w najmniejszym stopniu nie są sztuce niezbędne.

Ze wspomnianej przeze mnie triady: artysta – dzieło – odbiorca, wybieram dzieło i odbiorcę. Sztuka jest dla mnie relacją dzieła z odbiorcą. To pozwala nam zrozumieć podobieństwo naszych wewnętrznych reakcji na kontakt ze zjawiskami przyrody (np.: tęcza, burza, piękno krajobrazu) z reakcjami na dzieła sztuki. Pozwala wytłumaczyć jak przedmioty użytkowe z mienionych epok (takie jak grecka ceramika, albo stare żelazko), są w naszych domach eksponowane i stają się artefaktami o charakterze artystycznym. Decydujące jest tutaj nasze wrażenie w kontakcie z obiektem.

Artysta ma znaczenie uboczne i jest po prostu „producentem” działających artystycznie artefaktów. A co jeśli „produkowane” przez niego artefakty nie działają? A jeśli działają na nielicznych? A jeśli wymagają uprzedniego opisu ze strony twórcy? Co wtedy? Odpowiedź jest prosta: to nie sztuka. Aby artysta przemówił do odbiorcy niezbędny jest kulturowy kontekst. Bez niego pozostają tylko proste odruchy bazujące na naszej cielesności.

Artysta może być też niczym pasożyt i żywić się kontestacją kulturowego ładu, ale wtedy ostatnim wywołującymi rezonans „dziełami” staną się: bluźnierstwo i obsceniczność – ataki na miejsca trwania tabu, czytelne w swoim głosie tylko dotąd, dokąd ów ład funkcjonuje. Później artysta i jego dzieło nie wywołają już nawet zniesmaczenia, stając się pustym głosem w bezludnej kulturowo przestrzeni. – To kulturowy kontekst jest kanałem komunikacji z odbiorcą. Bez niego nie będzie artystycznego przeżycia.

Co się stało ze sztuką? Co się stało z artystami i odbiorcami? Skąd ten „przechył” sztuki na lewo? To wszystko niesłychanie ciekawe pytania i jako historyk chętnie bym się w nie zagłębił, ale to chyba szerszy temat na inny tekst.

Tutaj, na koniec, zatrzymałbym się na jeszcze jednym, ciekawym zjawisku: ogromnym rozdźwiękiem między kulturą popularną, a sztuką. Taki rozdźwięk był zawsze, ale teraz przepaść między jednym i drugim jest – można tak powiedzieć – systemowa.

Sztuka współczesna została zwolniona z obowiązku dbania o masowego odbiorcę, a od kultury masowej (wzgardzonej i niższej) nie oczekujemy wyższych wrażeń. Kultura popularna jest masowo konsumowana mimo swej złej opinii, a z drugiej strony nieliczni odbiorcy współczesnej sztuki „wyższej”, swoimi wyborami artystycznymi aspirują do grona elity. – Prawdziwy obraz społeczeństwa, które się rozwarstwia i traci zdolność komunikacji z sobą.

Wielkiego dzieła muzycznego nie zagramy na grzebieniu. Do wielkiej sztuki niezbędny jest bogaty kulturowy kontekst. Można nie lubić obrazów Henryka Siemiradzkiego, ale jak przeżywać jego dzieło „Dirce chrześcijańska” skoro nikt nie wie kto to Dirce? I prawdziwym problem nie jest to, że trzeba zajrzeć do Wikipedii, lecz to, że nie widzimy takiej potrzeby. Zaiste królestwo ignorantów pod niebem pyszałków.

Mój narodowy „Coming out”

Podobno niektórzy „życzliwi”, po to, aby zdezawuować moje działania, mówią, że jestem Ukraińcem.

To nieprawda – jestem Polakiem.

Czy moje życie, to polska droga? Myślę że tak. Mógłbym zapisać się do ZSMP albo do ZSP, mógłbym być w Towarzystwie Przyjaźni Polsko – Radzieckiej. Wychować się mógłbym w domu rodziców „budujących” PRL w: UB, SB, ZOMO, KBW… Może wtedy nikt by mnie nie pytał o moją polskość?

Cóż to znaczy przynależeć do narodu?

Decydują pochodzenie, wychowanie i świadomy wybór.

Od trzeciego roku życia wychowywała mnie, samotnie – Mama. Nazwisko noszę po niej. Rodziny ojca praktycznie nie znam – ale on był „stuprocentowym” Polakiem spod Pułtuska. Moja Mama pochodziła z terenów siedleckich. Moja Babcia z jej strony, to tamtejsza zagrodowa szlachta – Skolimowscy. Mój Dziadek od strony mamy – Grzegorz Czyżewski – był Ukraińcem, pułkownikiem w armii Petlury. Dziadek zmarł w 1936 roku, kiedy Mama miała cztery lata. W rodzinie mówiono, że Dziadek był w armii ukraińskiej, ale był Polakiem z Ukrainy – tak mówiono…

Mimo, że sam jestem historykiem, to przez wiele lat nie badałem tej sprawy, uważając, że zajmowanie się historią rodzinną to coś jakby wstydliwego – jakbyśmy chcieli się dopisać do cudzej chwały, jakbyśmy przypinali sobie cudze ordery.

Stopniowo dowiadywałem się, o Dziadku i Pradziadku – Pawle Czyżewskim. O ich roli w historii Ukrainy, ale było to dla mnie jak czytanie starych baśni w wieku dorosłym – nie formowały mnie, nie towarzyszyły w dzieciństwie. Kilka lat temu dowiedziałem się o związku Czyżewskich z Hadziaczem i było to dla mnie ogromne zaskoczenie (Hadziacz jest przecież dla polsko-ukraińskich relacji symboliczny). Dwa lata temu, Dziadka i jego brata, jako wyższych oficerów armii petlurowskiej, upamiętniono w tym mieście tablicą pamiątkową. Okazało się, że dziadek miał jeszcze drugiego brata, który został na Ukrainie i jego potomkowie wciąż żyją w Hadziaczu i jego okolicy.

Języka ukraińskiego uczyłem się stopniowo podczas wymian międzyszkolnych, które jako nauczyciel organizowałem. Kiedy zaproponowano mi objęcie stanowiska dyrektora Instytutu Polskiego w Kijowie, to musiałem włożyć wielki wysiłek, aby się ukraińskiego douczyć.

Tyle pochodzenie, a wychowanie…? 

Moja Mama była wielką polską patriotką. Nie znosiła komunizmu. Jej niska emerytura była częściowo skutkiem tego, że chociaż pełniła obowiązki dyrektora kadr w swoim zakładzie pracy, to dyrektorem formalnie nie została, bo nie chciała wstąpić do PZPR – pamiętam rozmowę z nią na ten temat, kiedy mówiła mi o tym pewnego razu po powrocie z pracy (była rozżalona, ale też w pewnym sensie dumna ze swojego wyboru).

Wychowała mnie też epoka. Miałem 15 lat w okresie pierwszej „Solidarności”. Brałem udział w akcjach ulotkowych, chodziłem na demonstracje (pamiętam msze za Ojczyznę w kościele Świętego Krzyża i pamiętam swoją irytację na wezwania do pokojowego rozchodzenia się po mszach u księdza Jerzego na Żoliborzu – ja byłem wtedy bardzo radykalny, chciałem komunizm obalać siłą). Powoli też zaczynała się moja przygoda z historią i widziałem siebie jako kontynuatora powstańców 1863 – powoli stawałem się „Jagiellończykiem”.

Dwa lat z życia zabrał mi okres służby wojskowej. Po powrocie z wojska, składałem książki w podziemiu i stałem się jeszcze bardziej radykalny (szczegóły tu przemilczę). W okresie zmiany PRL na III RP znalazłem się na Wydziale Historycznym UW. Z tym przyszło moje działanie w NZS i Lidze Republikańskiej – część z tych znajomości to moi przyjaciele do dziś. Nie jestem tego pewien, ale chyba jakoś na studiach pierwszy raz pojechałem na Ukrainę – oczywiście do Lwowa, tak zwyczajnie turystycznie.

A mój wybór?

Jestem Polakiem. I to jestem nim w sposób mocny. W naszym, życiu są rzeczy które robimy „w ramach” naszej tożsamości narodowej i takie od niej niezależne (np.: kiedy jem zupę to nie jako Polak, tylko niejako „prywatnie”. Podobnie gdy się golę i jeżdżę na rowerze).

Otóż ja (jak zgodnie twierdzą ci, którzy mnie znają) – podczepiam pod swoją polskość, co się tylko da: chodzę po supermarketach z aplikacją „Pola” sprawdzając pochodzenie kupowanych towarów, mam na tapecie komputerowej Grottgera, a telefon dzwoni mi patriotyczną muzyką.

Problem polega na tym, że mamy różne polskości.

„Polską rządzą dwie trumny” – jak mówił Jerzy Giedroyć. Ja jestem „Rzeczpospolitakiem”. Jeśli według niektórych ta moja polskość nie jest polskością właściwą, to jestem w dobrym towarzystwie, jest przecież cała polska tradycja takiego traktowania naszej Ojczyzny. W ramach takiego podejścia do świata, narody dawnej Rzeczpospolitej są nam szczególnie bliskie. Nie tylko Ukraińcy, ale też Litwini i Białorusini, a także Żydzi. Inne myślenie o Polsce ja traktuję jako redukcję.

Wśród Ukraińców czuję się bardzo dobrze, ale nieco obco. Chyba pełniej odczuwam swoją przynależność do innej (łacińskiej) kultury.

Ukraińskie (anarchiczne niemal) pragnienie wolności czasem imponuje, a czasem wywołuje zwątpienie. Ukraińcy są – w moim odczuciu – zdecydowanie bardziej niż europejska średnia, spontaniczni i niezdyscyplinowani. Lubię to, że kiedy słyszą polski akcent, to wyrażają sympatię i jeśli tylko potrafią, to próbują coś powiedzieć po polsku – podczas obecnego pobytu na Ukrainie i podczas wcześniejszych wyjazdów ani razu (dosłownie: ani razu!) nie spotkałem się tu z narodową niechęcią do mnie – jako Polaka.

Jestem dumny z mojego Dziadka, pułkownika Grzegorza Czyżewskiego. Chyba najbardziej imponuje mi jego udział w II Pochodzie Zimowym w 1921 roku. Jako człowiek zachował się „jak trzeba”. Mam nadzieję, że moje „pochodzenie”, tak ważne w ukraińskim myśleniu o narodzie, pomoże mi dotrzeć do Ukraińców z opowieścią, jak wspaniała jest Polska i za co ja ją kocham.

Czy to polska droga?

Myślę że tak.

Mógłbym zapisać się do ZSMP albo do ZSP, mógłbym być w Towarzystwie Przyjaźni Polsko – Radzieckiej. Wychować się mógłbym w domu rodziców „budujących” PRL w: UB, SB, ZOMO, KBW…

Może wtedy nikt by mnie nie pytał o moją polskość?

Jestem Polakiem na Ukrainie i dobrze się z tym czuję.