Jagiellońska Ojczyzna – Skąd nasz ród

Wiele lat temu Jerzy Giedroyć wypowiedział słynną myśl o „dwóch trumnach” (Piłsudskiego i Dmowskiego), „które rządzą Polską”. Oczywiście, zdanie to można odczytywać jako konstatacje zapóźnienia polskiej polityki, albo wskazywać na jakieś inne różnice między Piłsudskim i Dmowskim – jednak dla mnie jest ono symbolem nieredukowalnych wzajemnie do siebie typów polskości. W ramach tych dwóch wizji polskości ja wybieram tę „jagiellońską”. Jest to wizja bliskiej współpracy krajów tworzących I Rzeczpospolitą, odbudowy więzi między nimi i odbudowy wspólnej przestrzeni kultury.

„Jagiellońskiej Ojczyźnie” postanowiłem poświęcić nieco uwagi patrząc na nią pod różnymi kątami. Zważywszy, że te refleksje daleko wykraczają poza wpisy na Facebooku postanowiłem zrobić z tego kilka tekstów na blogu. Zapraszam

2. Prawdziwy początek – władca naprawdę Wielki

Patrząc na początki potęgi państw Jagiellonów, my Polacy widzimy zazwyczaj stopniowy wzrost siły Polski Piastów, której zwieńczeniem jest zebranie w XIV/XV wiekach ogromnych terytoriów. Symbolem takiego myślenia jest dla mnie malowanie na mapach historycznych na ten sam kolor państwa Bolesława Chrobrego i Rzeczpospolitej po Unii Lubelskiej (jedno i drugie to po prostu „Polska”). Co ciekawe taka wizja odpowiada nie tylko polskiemu nacjonalistycznemu myśleniu, ale także nacjonalistom litewskim i ukraińskim, z tą różnicą, że postrzegają oni ten proces jako zjawisko negatywne.

Przyznam, że ja widzę w takiej narracji nie tylko anachronizm, ale i zwykłe uproszczenie. Prawda była inna. W X-XI wiekach, na naszych terenach istniały państwa należące do władców. Zamiast mówić o „Polsce” i „Rusi Kijowskiej” poprawniej byłoby mówić o krajach Piastów i Rurykowiczów. Świadomość polityczna była w większości wypełniana przez wierność dynastii. Naturalne w takiej sytuacji podziały dzielnicowe w obu krajach, doprowadziły do politycznego osłabienia i wystawiły nasze tereny na presję cesarsko-niemiecką od zachodu i koczowiczo-mongolską od wschodu.

Tak reklamowane w naszej historii „zjednoczenie Polski” przez Władysława Łokietka w początkach XIV wieku, było zebraniem w jego ręku 30-40% tego co niemal dwa wieki wcześniej zostało podzielone przez jego prapradziada… Znaczna część ziem jakie wtedy nie weszły w skład łokietkowego państwa, pozostała poza naszymi granicami do … 1945 roku.

Ruś spustoszona przez Mongołów podzieliła się jeszcze głębiej… W najdalszym, zachodnim koncie, przetrwała myśl książęca szukająca ucieczki od mongolskiej zależności. Widziano ją w związkach z zachodem, w tym z sąsiednimi Piastami panującymi w Małopolsce i Mazowszu. Uważane za przodka współczesnej Ukrainy Księstwo Halicko-Włodzimierskie (bo to o nim mowa), w „łokietkowych” czasach gościło u siebie na tronie … Piasta z Mazowsza którego matka była Rurykowiczką…

Ów fragment Państwa Piastów i podobnej wielkości Rusińskie Księstwo Halicko-Włodzimierskie zjednoczył Kazimierz Wielki, przyjmując schedę po swoim ojcu z jednej i kuzynie z drugiej strony. Nie było mowy o kulturowym „wynarodowieniu”, a granice etniczne sprzed owego połączenia przetrwały do XX wieku – tyle, że w porównaniu z naszymi czasami, „etniczność” miała wtedy znikome znaczenie.

Oblicze Kazimierza Wielkiego z wawelskiego nagrobka – źródło Wikipedia

Ważnym zjawiskiem był natomiast stopniowy wzrost w tak skonstruowanym państwie, siły katolicyzmu i wraz z tym kultury i pisma łacińskiego, ale to wynikało z rosnącej, politycznej słabości Konstantynopola – centrum wschodniego, prawosławnego świata i było niezależne od społeczności mieszkającej nad Wisłą, Bugiem i Dniestrem.

Najbardziej popularne przedstawienie Kazimierza…

Oddając szacunek Mieszkowi I i Bolesławowi Chrobremu, Włodzimierzowi Wielkiemu i Jarosławowi Mądremu, musimy jednak stwierdzić, że w o wiele większym stopniu jesteśmy potomkami Kazimierza, bo to jego konstrukcja trwała przez następne wieki stapiając oba światy w stopniu widocznym do dziś.

Jagiellońska Ojczyzna – To już nie tylko marzenie…

Wiele lat temu Jerzy Giedroyć wypowiedział słynną myśl o „dwóch trumnach” (Piłsudskiego i Dmowskiego), „które rządzą Polską”. Oczywiście, zdanie to można odczytywać jako konstatacje zapóźnienia polskiej polityki, albo wskazywać na jakieś inne różnice między Piłsudskim i Dmowskim – jednak dla mnie jest ono symbolem nieredukowalnych wzajemnie do siebie typów polskości. W ramach tych dwóch wizji polskości ja wybieram tę „jagiellońską”. Jest to wizja bliskiej współpracy krajów tworzących I Rzeczpospolitą, odbudowy więzi między nimi i odbudowy wspólnej przestrzeni kultury.

„Jagiellońskiej Ojczyźnie” postanowiłem poświęcić nieco uwagi patrząc na nią pod różnymi kątami. Zważywszy, że te refleksje daleko wykraczają poza wpisy na Facebooku postanowiłem zrobić z tego kilka tekstów na blogu. Zapraszam

1. To już nie tylko marzenie…

Przez wiek XIX i początek XX, „Jagiellońska tradycja” była tylko marzeniem – polskim marzeniem (a precyzyjniej: marzeniem niektórych Polaków). Nic na nią nie wskazywało: brak było silnych partnerów na wschodzie, brak odpowiednich warunków w szerszym kontekście międzynarodowym. Pomimo mojej niezgody z myślą Romana Dmowskiego (którego możemy uznać za symboliczny biegun przeciwny do „Jagiellońskiej tradycji”), w jednym miejscu widziałem jej ogromną siłę. Była to siła realizmu w polityce, albo przynajmniej siła poszukiwania tegoż realizmu. Swoje własne sympatie traktowałem jak marzenie właśnie – tyle piękne co nierealne.    

Od końca XX wieku świat się jednak zmienił. Najważniejszym czynnikiem stał się powrót rosyjskiego imperializmu i to powrót w agresywnym jego wydaniu. Współczesny lęk przed Rosją stopniowo spychał na margines naturalną wśród naszych sąsiadów ze wschodu nieufność wobec Polski. We własnych niepodległych państwach wyrastało nowe pokolenie, patrzące na spuściznę I Rzeczpospolitej w sposób inny niż sowiecka propaganda i inny niż własna, nacjonalistyczna tradycja.

Zmieniliśmy się też my – Polacy. Część rodaków dostrzegła wśród naszych europejskich partnerów egoizm w polityce i pogoń za skrajnie lewicową ideologią. To w połączeniu ze stałym nadrabianiem polskiego zapóźnienia ekonomicznego wobec europejskiego centrum, wywołało chęć odgrywania bardziej samodzielnej roli, a ramach tego trzeba było rozglądać się za sojusznikami na wschodzie.

Egoizm zachodu i agresywność Rosji popychają ku sobie to co leż między nimi. Mówiąc symbolicznie: Nord Stream 2 łączy Niemcy i Rosję, ale – co paradoksalne – łączy też nas: Polskę, Ukrainę i Kraje Bałtyckie, łączy nas w poczuciu zagrożenia i w sprzeciwie wobec tej inicjatywy.

Stare marzenie o „Jagiellońskiej Ojczyźnie” okazało się raptem osią naszego realizmu. Marzeniem (nie zaprzeczam, że pięknym) jest dziś wiara w altruizm naszych zachodnioeuropejskich partnerów.

Oczywiście Polaków dotykają wszystkie problemy współczesności. Na najprostszym poziomie można powiedzieć, że aby Polską rządziły „dwie trumny” to trzeba kojarzyć kto w nich jest pochowany, a z wiedzą bywa coraz poważniejszy kłopot. Nie wykluczone, że my Polacy wybierzemy radosny świat konsumpcji (mi przypominający raczej orkiestrę grającą na tonącym „Titanicu”). Jeśli jednak postanowimy poważnie spojrzeć na rzeczywistość to dostrzeżemy, że stare marzenia musimy dziś wybrać z pragmatycznego punktu widzenia.

Moje kłopoty z liberalizmem

Wolność jako wartość, cenię wyjątkowo, ale jej zagrożeń upatruje gdzie indziej niż myśl liberalna. Liberalizm instynktownie widzi zagrożenie w każdym państwie i każdej władzy. Ja uważam, że nasze wspólne państwo jest jedyną siłą, która może zabezpieczy naszą wolność. Potrzebne jest tylko jedno: społeczeństwo obywateli (przepraszam raczej: „Obywateli” przez wielkie „O”)

Dziś demokrację często rozumiemy jako liberalną i to najczęściej nie dodając nawet takiego przymiotnika. W takim myśleniu „władza większości” jest ograniczana przez prawa jednostki (za to drugie odpowiada liberalizm).  Problem polega na tym, że siły mające strzec owych praw jednostki znalazły się de facto w rękach pozademokratycznych struktur. „Obrońcami” wolności jednostki, stają się w razie potrzeby: międzynarodowe organizacje, prawnicze korporacje, media (najczęściej prywatne i lewicujące) i inne. Mówiąc wprost: wspomniane środowiska są pozbawione legitymacji do reprezentowania kogokolwiek poza sobą – są po prostu uzurpatorami; bo gdzie jest legitymacja ich władzy? Chowając się za prawami „nie podlegającymi dyskusji”, przyklejają łatkę „populizmu” tym wszystkim, którzy próbują naruszyć przestrzeń zarezerwowaną dla „liberalnych praw jednostki”. Owi „obrońcy” bronią często nie tylko swojej wizji świata, ale też swoich przywilejów i monopoli.

Dzisiejszy liberalizm jest ideologią kryptooligarchiczną. Odbierając kompetencje państwu nie oddaje ich „wolnym obywatelom”, ale obywatelom (a właściwie pozapaństwowym instytucjom) silniejszym. Oddaje ją tym, którzy są bogatsi, których stać na lepsze kancelarie prawne, którzy są w stanie przez media wpływać na świadomość społeczeństwa.

Najbardziej typowa, upowszechniona w publicystyce, jest wizja świata rozciągniętego między dwa bieguny polityczne: totalitarny despotyzm i liberalną demokrację. Gdzieś pomiędzy jednym i drugim znajduje się „autorytaryzm”, który jednak dla wizji ogólnej jest drugoplanowy. Słowo „totalitarny” ma w tym opisie podwójne znacznie: z jednej strony pokazuje dążenia „chorych” państw do powiększenia zakresu swojej władzy, z drugiej, pozwala wytłumaczyć ewentualne poparcie jakie „totalitarna” władza ma w społeczeństwie – to po prostu wynik skutecznej propagandy stwarzającej tabuny „fanatyków”. Inne są więc nie tylko państwa, ale i społeczeństwa: Świat ludzi wolnych i świat zniewolonych (choć ci drudzy mogą o tym nawet nie wiedzieć). Jednak przecież w społeczeństwach „wolnych” żyją tacy sami ludzie jak „fanatycy” z krajów „zniewolonych”, różnicą jest czynnik kształtujący ich myślenie. Ten dychotomiczny podział maskuje zjawisko realnie nam zagrażające: oligarchizację naszego świata. Współczesna jednostka jest bezbronna jeśli tylko stanie na drodze oligarchy (dziś najczęściej jakiejś korporacji)

Starożytni Grecy – inaczej niż my – postrzegali świat w powtarzających się cyklach. Arystoteles opisał polityczny kołowrót systemów, w którym demokracja przechodzi w oligarchię, ta w tyranię, a ta znowu w demokrację. Interesująca nas faza przejścia między demokracją, a oligarchią jest skutkiem naturalnego zamykania się warstw wyższych i „zmęczenia polityką” w społecznych dołach.

Daleki jestem od historycznego determinizmu, więc moje pytanie nie brzmi „czy można?” tylko „jak?” ową oligarchizację powstrzymać, albo chociaż opóźnić. Jedyną naszą obroną jesteśmy my sami zorganizowani w demokratycznej wspólnocie. Jedynym co możemy przeciwstawić oligarchom jest państwo z jego prerogatywami i instytucjami. Oczywiście trzeba poczynić tu wyraźna zastrzeżenia: państwo z jednej strony demokratyczne, a z drugiej sprawne.

Królestwo ignorantów pod niebem pyszałków

W większości, dominujące w sztuce współczesnej trendy, są silnie zaangażowane lewicowo. Artyści mają niekwestionowalne prawo do własnych wyborów ideowych, jednak sama, konstatacja takiego faktu, pokazuje pewien problem ponieważ oznacza, że znaczna część społeczeństwa nie odnajduje w sztuce swojego głosu.

Nie jestem tu obiektywny. Posiadam własny gust – jak każdy. Mało tego, na własnych ścianach mam zawieszone kopie: Napoleona Ordy, Artura Grottgera, Józefa Brandta, Wojciech Kossaka, Davida Robertsa. Na telefonie mam katalogi z muzyką Chopina i Mozarta… Wszyscy oni od dawna nie żyją, może więc nie powinienem w ogóle wypowiadać się na temat współczesnej sztuki. Nie jestem jednak jedyny, pytanie więc pozostaje: Czy naprawdę możemy powiedzieć, że moje (szerzej: jakieś) gusty są gorsze i ja (niewyrobiony ciemniak) powinienem pokornie pochylić głowę i zaakceptować, że z moich podatków finansowane są artystyczne dzieła i przedsięwzięcia, jakich nie tylko nie potrafię odczuć, ale także takie jakie wywołują mój głęboki sprzeciw? Odpowiedź pozytywna to pytanie jest możliwa, ale oznacza jedno: Jakaś grupa ludzi „wie lepiej”, a reszcie od tego wara.

W triadzie: artysta – dzieło – odbiorca, mamy dziś wyraźną dominację tego pierwszego, artyści najchętniej mówią nie o świecie, lecz o sobie, a odbiorca jest zobowiązany zrozumieć ich dzieło. Ja mam tutaj głębokie poczucie zagubienia społecznego sensu sztuki.

W opisie świata i w jego rozumieniu, jesteśmy zależni od języka. Język zarówno mówiony, jak i pisany, w swojej warstwie komunikacyjnej jest wygodnym narzędziem, ale wiemy jak bardzo nie można oddać słowami niektórych głębokich przeżyć. Sztuka (także literatura w swojej warstwie będącej czymś więcej niż komunikacją) jest wejściem na inny poziom, jest przekazem próbującym ominąć owe ograniczenie zapośredniczenia językiem.

Obcowanie ze sztuką daje nam poczucie kontaktu ze jakimś zjawiskiem, za pomocą takiego przekazu którego nie można zastąpić prostą narracją. I tutaj zasadnicza uwaga: artysta samodzielnie analizujący swoje dzieło, jest zaprzeczeniem prawdziwego artysty, bo po co dzieło, jeśli jest ono zastępowalne analizą (dziś częściej ideowym manifestem)? Po co artysta je tworzy skoro może nam po prostu wygłosić swój manifest. Takie ideowe deklaracje mogą być w dziele zawarte, ale w najmniejszym stopniu nie są sztuce niezbędne.

Ze wspomnianej przeze mnie triady: artysta – dzieło – odbiorca, wybieram dzieło i odbiorcę. Sztuka jest dla mnie relacją dzieła z odbiorcą. To pozwala nam zrozumieć podobieństwo naszych wewnętrznych reakcji na kontakt ze zjawiskami przyrody (np.: tęcza, burza, piękno krajobrazu) z reakcjami na dzieła sztuki. Pozwala wytłumaczyć jak przedmioty użytkowe z mienionych epok (takie jak grecka ceramika, albo stare żelazko), są w naszych domach eksponowane i stają się artefaktami o charakterze artystycznym. Decydujące jest tutaj nasze wrażenie w kontakcie z obiektem.

Artysta ma znaczenie uboczne i jest po prostu „producentem” działających artystycznie artefaktów. A co jeśli „produkowane” przez niego artefakty nie działają? A jeśli działają na nielicznych? A jeśli wymagają uprzedniego opisu ze strony twórcy? Co wtedy? Odpowiedź jest prosta: to nie sztuka. Aby artysta przemówił do odbiorcy niezbędny jest kulturowy kontekst. Bez niego pozostają tylko proste odruchy bazujące na naszej cielesności.

Artysta może być też niczym pasożyt i żywić się kontestacją kulturowego ładu, ale wtedy ostatnim wywołującymi rezonans „dziełami” staną się: bluźnierstwo i obsceniczność – ataki na miejsca trwania tabu, czytelne w swoim głosie tylko dotąd, dokąd ów ład funkcjonuje. Później artysta i jego dzieło nie wywołają już nawet zniesmaczenia, stając się pustym głosem w bezludnej kulturowo przestrzeni. – To kulturowy kontekst jest kanałem komunikacji z odbiorcą. Bez niego nie będzie artystycznego przeżycia.

Co się stało ze sztuką? Co się stało z artystami i odbiorcami? Skąd ten „przechył” sztuki na lewo? To wszystko niesłychanie ciekawe pytania i jako historyk chętnie bym się w nie zagłębił, ale to chyba szerszy temat na inny tekst.

Tutaj, na koniec, zatrzymałbym się na jeszcze jednym, ciekawym zjawisku: ogromnym rozdźwiękiem między kulturą popularną, a sztuką. Taki rozdźwięk był zawsze, ale teraz przepaść między jednym i drugim jest – można tak powiedzieć – systemowa.

Sztuka współczesna została zwolniona z obowiązku dbania o masowego odbiorcę, a od kultury masowej (wzgardzonej i niższej) nie oczekujemy wyższych wrażeń. Kultura popularna jest masowo konsumowana mimo swej złej opinii, a z drugiej strony nieliczni odbiorcy współczesnej sztuki „wyższej”, swoimi wyborami artystycznymi aspirują do grona elity. – Prawdziwy obraz społeczeństwa, które się rozwarstwia i traci zdolność komunikacji z sobą.

Wielkiego dzieła muzycznego nie zagramy na grzebieniu. Do wielkiej sztuki niezbędny jest bogaty kulturowy kontekst. Można nie lubić obrazów Henryka Siemiradzkiego, ale jak przeżywać jego dzieło „Dirce chrześcijańska” skoro nikt nie wie kto to Dirce? I prawdziwym problem nie jest to, że trzeba zajrzeć do Wikipedii, lecz to, że nie widzimy takiej potrzeby. Zaiste królestwo ignorantów pod niebem pyszałków.

Mój narodowy „Coming out”

Podobno niektórzy „życzliwi”, po to, aby zdezawuować moje działania, mówią, że jestem Ukraińcem.

To nieprawda – jestem Polakiem.

Czy moje życie, to polska droga? Myślę że tak. Mógłbym zapisać się do ZSMP albo do ZSP, mógłbym być w Towarzystwie Przyjaźni Polsko – Radzieckiej. Wychować się mógłbym w domu rodziców „budujących” PRL w: UB, SB, ZOMO, KBW… Może wtedy nikt by mnie nie pytał o moją polskość?

Cóż to znaczy przynależeć do narodu?

Decydują pochodzenie, wychowanie i świadomy wybór.

Od trzeciego roku życia wychowywała mnie, samotnie – Mama. Nazwisko noszę po niej. Rodziny ojca praktycznie nie znam – ale on był „stuprocentowym” Polakiem spod Pułtuska. Moja Mama pochodziła z terenów siedleckich. Moja Babcia z jej strony, to tamtejsza zagrodowa szlachta – Skolimowscy. Mój Dziadek od strony mamy – Grzegorz Czyżewski – był Ukraińcem, pułkownikiem w armii Petlury. Dziadek zmarł w 1936 roku, kiedy Mama miała cztery lata. W rodzinie mówiono, że Dziadek był w armii ukraińskiej, ale był Polakiem z Ukrainy – tak mówiono…

Mimo, że sam jestem historykiem, to przez wiele lat nie badałem tej sprawy, uważając, że zajmowanie się historią rodzinną to coś jakby wstydliwego – jakbyśmy chcieli się dopisać do cudzej chwały, jakbyśmy przypinali sobie cudze ordery.

Stopniowo dowiadywałem się, o Dziadku i Pradziadku – Pawle Czyżewskim. O ich roli w historii Ukrainy, ale było to dla mnie jak czytanie starych baśni w wieku dorosłym – nie formowały mnie, nie towarzyszyły w dzieciństwie. Kilka lat temu dowiedziałem się o związku Czyżewskich z Hadziaczem i było to dla mnie ogromne zaskoczenie (Hadziacz jest przecież dla polsko-ukraińskich relacji symboliczny). Dwa lata temu, Dziadka i jego brata, jako wyższych oficerów armii petlurowskiej, upamiętniono w tym mieście tablicą pamiątkową. Okazało się, że dziadek miał jeszcze drugiego brata, który został na Ukrainie i jego potomkowie wciąż żyją w Hadziaczu i jego okolicy.

Języka ukraińskiego uczyłem się stopniowo podczas wymian międzyszkolnych, które jako nauczyciel organizowałem. Kiedy zaproponowano mi objęcie stanowiska dyrektora Instytutu Polskiego w Kijowie, to musiałem włożyć wielki wysiłek, aby się ukraińskiego douczyć.

Tyle pochodzenie, a wychowanie…? 

Moja Mama była wielką polską patriotką. Nie znosiła komunizmu. Jej niska emerytura była częściowo skutkiem tego, że chociaż pełniła obowiązki dyrektora kadr w swoim zakładzie pracy, to dyrektorem formalnie nie została, bo nie chciała wstąpić do PZPR – pamiętam rozmowę z nią na ten temat, kiedy mówiła mi o tym pewnego razu po powrocie z pracy (była rozżalona, ale też w pewnym sensie dumna ze swojego wyboru).

Wychowała mnie też epoka. Miałem 15 lat w okresie pierwszej „Solidarności”. Brałem udział w akcjach ulotkowych, chodziłem na demonstracje (pamiętam msze za Ojczyznę w kościele Świętego Krzyża i pamiętam swoją irytację na wezwania do pokojowego rozchodzenia się po mszach u księdza Jerzego na Żoliborzu – ja byłem wtedy bardzo radykalny, chciałem komunizm obalać siłą). Powoli też zaczynała się moja przygoda z historią i widziałem siebie jako kontynuatora powstańców 1863 – powoli stawałem się „Jagiellończykiem”.

Dwa lat z życia zabrał mi okres służby wojskowej. Po powrocie z wojska, składałem książki w podziemiu i stałem się jeszcze bardziej radykalny (szczegóły tu przemilczę). W okresie zmiany PRL na III RP znalazłem się na Wydziale Historycznym UW. Z tym przyszło moje działanie w NZS i Lidze Republikańskiej – część z tych znajomości to moi przyjaciele do dziś. Nie jestem tego pewien, ale chyba jakoś na studiach pierwszy raz pojechałem na Ukrainę – oczywiście do Lwowa, tak zwyczajnie turystycznie.

A mój wybór?

Jestem Polakiem. I to jestem nim w sposób mocny. W naszym, życiu są rzeczy które robimy „w ramach” naszej tożsamości narodowej i takie od niej niezależne (np.: kiedy jem zupę to nie jako Polak, tylko niejako „prywatnie”. Podobnie gdy się golę i jeżdżę na rowerze).

Otóż ja (jak zgodnie twierdzą ci, którzy mnie znają) – podczepiam pod swoją polskość, co się tylko da: chodzę po supermarketach z aplikacją „Pola” sprawdzając pochodzenie kupowanych towarów, mam na tapecie komputerowej Grottgera, a telefon dzwoni mi patriotyczną muzyką.

Problem polega na tym, że mamy różne polskości.

„Polską rządzą dwie trumny” – jak mówił Jerzy Giedroyć. Ja jestem „Rzeczpospolitakiem”. Jeśli według niektórych ta moja polskość nie jest polskością właściwą, to jestem w dobrym towarzystwie, jest przecież cała polska tradycja takiego traktowania naszej Ojczyzny. W ramach takiego podejścia do świata, narody dawnej Rzeczpospolitej są nam szczególnie bliskie. Nie tylko Ukraińcy, ale też Litwini i Białorusini, a także Żydzi. Inne myślenie o Polsce ja traktuję jako redukcję.

Wśród Ukraińców czuję się bardzo dobrze, ale nieco obco. Chyba pełniej odczuwam swoją przynależność do innej (łacińskiej) kultury.

Ukraińskie (anarchiczne niemal) pragnienie wolności czasem imponuje, a czasem wywołuje zwątpienie. Ukraińcy są – w moim odczuciu – zdecydowanie bardziej niż europejska średnia, spontaniczni i niezdyscyplinowani. Lubię to, że kiedy słyszą polski akcent, to wyrażają sympatię i jeśli tylko potrafią, to próbują coś powiedzieć po polsku – podczas obecnego pobytu na Ukrainie i podczas wcześniejszych wyjazdów ani razu (dosłownie: ani razu!) nie spotkałem się tu z narodową niechęcią do mnie – jako Polaka.

Jestem dumny z mojego Dziadka, pułkownika Grzegorza Czyżewskiego. Chyba najbardziej imponuje mi jego udział w II Pochodzie Zimowym w 1921 roku. Jako człowiek zachował się „jak trzeba”. Mam nadzieję, że moje „pochodzenie”, tak ważne w ukraińskim myśleniu o narodzie, pomoże mi dotrzeć do Ukraińców z opowieścią, jak wspaniała jest Polska i za co ja ją kocham.

Czy to polska droga?

Myślę że tak.

Mógłbym zapisać się do ZSMP albo do ZSP, mógłbym być w Towarzystwie Przyjaźni Polsko – Radzieckiej. Wychować się mógłbym w domu rodziców „budujących” PRL w: UB, SB, ZOMO, KBW…

Może wtedy nikt by mnie nie pytał o moją polskość?

Jestem Polakiem na Ukrainie i dobrze się z tym czuję.